Było dwóch męskich bohaterów kina akcji, do których nabyłam wielkiego sentymentu już we wczesnej młodości. Indiana i James. Jones i Bond. Duet idealny, który nigdy się nie spotkał. Mieli na mnie na tyle duży wpływ, że w gimnazjum stworzyłam dla nich na poły fantastyczną na poły awanturniczą przygodę, dorzucając im jeszcze hakerkę-złodziejkę do towarzystwa. Oczywiście całość wypełniały karkołomne wyczyny, wybuchy i tajne organizacje, a nad wszystkim czuwał "nieśmiertelny" Merlin. Tekst oczywiście był najeżony błędami gramatycznymi, stylistycznymi i logicznymi jak co poniektóre wypociny z "syf-publishingu", ale nie miałam zapędów publikacyjnych. Chciałam to po prostu napisać dla własnej przyjemności. Niemniej jednak chęć zapoznania się z podobnym połączeniem, tym razem stworzonym bardziej profesjonalnie, pozostała.
Okładka typu "photoshop rządzi i nie obchodzi mnie, że to widzisz."
Owain Llewelyn jest trackerem - specjalistą od zdobywania informacji. Życiowe perturbacje rzuciły go do Kuala Lumpur oraz sprawiły, że zajął się tak nietypowym zawodem. Jedno zlecenie sprawia, że wplątuje się intrygę polityczną, stając pomiędzy przysłowiowym "młotem a kowadłem". Do tego dochodzi jeszcze konieczność odnalezienia tajemniczego artefaktu, który może zaważyć nad życiem tysięcy ludzi. Jaką rolę mają do odegrania chińska agentka, afrykański zbrodniarz oraz szaman voodoo handlujący czarami? I nie zapominajmy także o tajnym stowarzyszeniu mieszającym się we wszystko.
Już te kilka słów opisu pozwala chociaż liznąć rozmach i ilość akcji, jaką autor starał się zamknąć na raptem 250 stronach książki. I właśnie przez te, poniekąd awanturnicze, poniekąd sensacyjne wydarzenia z polityką w tle, trudno przyporządkować tę powieść do konkretnego gatunku. Z magii mamy tylko voodoo, s-f reprezentują: futurystyczna i nieco mało optymistyczna (dla Europejczyków) wizja świata podzielonego pomiędzy potęgę indyjską i arabską oraz "żołnierze przyszłości". I tyle niezwykłości. Nawet tytułowy "malajski Excalibur" jest bardziej symbolem niż magicznym artefaktem, którego spodziewalibyśmy się po takim tytule. Uznajmy więc, że to dzieło przygodowe w szerokim tego słowa znaczeniu. A przygody głównego bohatera są naprawdę szczególne.
Owain, opowiadając co wyjątkowego mu się przydarzyło od czasu przyjęcia ostatniego zlecenia, stwierdza, że jego historia brzmi jakby dotyczyła Indiany Jonesa i Jamesa Bonda razem wziętych. Niestety nie do końca mogę się z tym zgodzić. "Poszukiwanie skarbu" średnio autorowi wyszło, wywołując odczucie, że Adaś Cisowski i Pan Samochodzik stawali przed większymi wyzwaniami. Natomiast brak choćby nutki mistycyzmu pozbawił powieść iście jonesowskiego ducha. Na szczęście część bondowska ma się zdecydowanie lepiej. Są pościgi, tajne spotkania, informacje przechodzące z ust do ust, tylko przez zaufanych informatorów, strzelaniny, tajemnice, zwroty akcji, piękne kobiety... czyli wszystko czego oczekiwalibyśmy od klasycznej powieści szpiegowskiej (czy też filmu). Owain jest o tyle lepszy od 007, że posiada wyróżniające go umiejętności i zdaje się mieć znajomości w każdym zakątku miasta. Choć aparycją zdecydowanie ustępuje agentowi Jej Królewskiej Mości, w pojedynku jeden na jednego, najprawdopodobniej by go pokonał.
Ot taki sobie widoczek na Kuala Lumpur.
Największą zaletą powieści jest miejsce akcji. Orientalna kultura i zetknięcie się miszmaszem kulturowym Malezji tworzy niesamowity klimat, który chłonie się z każdą kolejną stroną. Największą wadę książki stanowi cały fragment dotyczący przeszłości głównego bohatera i to umieszczony w takim momencie, że miałam ochotę mocno poturbować autora. Na szczęście pan Nogal pisze dość lekko i przyjemnie, dzięki czemu nawet przez najgorsze momenty da się przebrnąć bez większego zgrzytania zębami. Poza tym powieść leci na dobrze znanych schematach, mamy tam więc piękną nieznajomą, skorumpowanego polityka, wszystkowiedzącą starą Chinkę, "mentora" głównego bohatera i damę w opresji. Na szczęście postać Owaina, zdecydowanie nie będącego typem bohatera jakiego znamy z chociażby z kina akcji, nieco wyłamuje się z tej listy.
Tym jednak, co najbardziej mnie zawiodło, był fakt, że tytuł obiecywał co innego. Jako wielbicielka legend arturiańskich spodziewałam się mistyczno-magicznych poszukiwań cennego artefaktu, wypełnionych nawiązaniami do opowieści o Rycerzach Okrągłego Stołu, oczywiście odpowiednio zaadaptowanej do malezyjskich warunków kulturowych. Po przeczytaniu książki, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że był to tylko chwyt marketingowy mający przyciągnąć właśnie takie osoby jak ja.
Moi panowie, i co powiecie na Owaina?
Nie mniej jednak nie jest to zła książka. Czyta się naprawdę lekko, czerpiąc sporo przyjemności z wartkiej akcji i orientalnego klimatu. Szkoda tylko, że to w dużej mierze jest to rozrywka jednorazowa. "Malajski Excalibur" można przeczytać, zabawić się, ale i odłożyć na półkę bez większych wyrzutów sumienia. Gdybym miała mu wystawić ocenę w skali studenckiej, byłoby to mocne 3,5 - zadowalające, ale z brakami. Chociaż to tylko moje, subiektywne zdanie. A jakie jest Wasze?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz