niedziela, 11 października 2015

Marsjański savior-vivre, czyli jak zachowywać się na Marsie

"Jakie faux pas! Tak się nie godzi" pomyśleli wszyscy znający książkę. "Ha, ha, ha, ale przypał" dodali Ci, którzy zdążyli już obejrzeć film. "No za raz jej wygarnę definicją PWNu" stwierdzili internetowi napinacze, szykując się do fali hate'u, ale czy aby na pewno uzasadnionej? Po pierwsze autorka niniejszego posta pragnie zaznaczyć, że rozróżnia pojęcia "savoir-vivre" i "survival", a tym samym potrafi wskazać, które dotyczy znajomości dobrych manier, a które sztuki przetrwania. I wiem, że osoby znające książkę, czy też film, wyczuwają pewien zgrzyt patrząc na tytuł mojego wpisu. Nie mniej jednak spełnił swoje zadania - przykuł Waszą uwagę. Po drugie już śpieszę z wyjaśnieniami dla tych wszystkich, którzy nie bardzo się orientują o co chodzi. Mowa o "Marsjaninie" Andy'ego Weira, na podstawie którego powstał scenariusz do filmu o tym samym tytule. Premiera tej adaptacji miała miejsce jakiś miesiąc temu, jednak samą powieść miałam na swojej liście "do przeczytania" już od jakiegoś czasu. Ogólnie rzecz biorąc rzeczy się dzieją, a szum medialny rośnie wokół zagadnienia i szczerze przyznam, nie bez powodu.

Okładka i bardzo depresyjny napis na niej. Zupełnie nie oddający ducha powieści.

Mark Whatney miał pecha. Po pierwsze dlatego, że przeżył. Nie żeby to było coś strasznego. Nawet dla rozbitków przetrwanie katastrofy oznacza nadzieję, szczególnie, jeśli wylądują na bezludnej wyspie. Jak się postarają, znajdą wodę, jedzenie i ktoś za parę lat może przepływać w pobliżu i dostrzec specjalnie przygotowane na tę okazję ognisko. Ewentualnie, przy odrobinie szczęścia, sami się z niej wydostaną. Mark miał gorzej. Przeżył katastrofę na Marsie. Na tej planecie nie ma ani źródeł pożywienia ani sprzyjającej atmosfery (wodę ponoć już tam znaleźli), a w upalne dni tamtejsza temperatura ledwie przekracza zero stopni. Poza tym raczej nie można się spodziewać, że ktoś akurat będzie obok przelatywać (na cud w postaci pięknych Marsjanek w stylu Dejah Thoris też nie ma co liczyć). Ogólnie rzecz biorąc, mniej problemów byłoby gdyby zginął, a jednak... System podtrzymywania życia, zaprojektowany przez NASA zadziałał zaskakująco dobrze (w końcu kosztował miliony dolarów), a stacja przygotowana na pobyt 6 osób przez 30 dni zapewni mu wodę, jedzenie i powietrze przez blisko ziemski rok. Tylko że następna misja przybędzie na Marsa za ponad dwa lata i wyląduje tysiące kilometrów dalej. Może prościej byłoby od razu zrobić sobie śmiertelny zastrzyk z morfiny?

Mark jest jednak dobrze wychowanym Ziemianinem i ceni sobie życie, szczególnie jego własne, więc postanawia pokazać czerwonej planecie, jak człowiek powinien się zachowywać w obliczu, zdawałoby się, że nieuchronnej śmierci. Co jak co, ale ekstremalne warunki wymagają niekonwencjonalnych rozwiązań.

Niestety dalsza część wpisu zawiera śladowe ilości spoilerów, więc czytacie na własną odpowiedzialność. Zostaliście ostrzeżeni.

Po pierwsze każdy Marsjanin z przypadku nie powinien tracić pogody ducha i jest to pierwsze, co zauważa czytelnik w "obcowaniu" z Whatneyem. Nie użala się nad sobą, nie rzuca filozoficznymi tekstami o życiu, śmierci i beznadziejności swojego losu. Za to dostarcza nam barwnych i niekiedy całkiem radosnych opisów swojego życia, okraszając je komicznymi i nieraz zupełnie nie związanymi z jego losem. Mało tego, gdy pojawiają się problemy (a pojawiają się ciągle), przyjmuje je jako oczywistość. Dla niego nie ma przeszkód nie do przeskoczenia. Po prostu taki jest.

Po drugie, każdy Marsjanin powinien myśleć i wymyślać epickie udogodnienia niczym "prehistoryczny" MacGyver. Przecież żyjesz i masz głowę na karku! To powinno wystarczyć, żeby znaleźć ocalenie. Nie jęcz i nie marudź, że życie jest niesprawiedliwe, że i tak nic nie wymyślisz. Czego jak czego, ale czasu na myślenie masz pod dostatkiem. Skoro już trafiłeś na Marsa (NASA nie zabiera w kosmos byle kogo), jesteś dostatecznie mądry, żeby wpaść na rozwiązania, które pozwolą Ci przetrwać. Co z tego, że połowa Twoich pewnie Cię zabije, a druga z pewnością dość mocno Cię poturbuje jeśli nie wypali? Kogo to obchodzi! Jeśli zadziała... w sumie i tak nie będzie Cię to obchodziło.

Trzeci punkt właściwego zachowania na czwartej planecie od Słońca, jest niczym wskazanie z Herbertowskiej "Diuny" - oszczędzaj wodę i w zasadzie wszystko, co się da. Jeśli postanowisz założyć plantację ziemniaków, "nawóz", który codziennie produkujesz niezwykle pomoże im w rozwoju. Szczególnie jeśli wymieszasz marsjański piach z próbkami ziemskiej gleby. Jeszcze tylko wróć do punktu drugiego, wymyśl jak stworzyć setki litrów wody i śmierć głodowa nagle przestaje być problemem. W sumie, jeśli zmniejszysz racje żywnościowe, czas Twojego życia dodatkowo się wydłuży, więc oszczędzaj wszystko, nawet bardziej niż Fremeni!

W trakcie lektury wszelkie skojarzenia z tym panem jak najbardziej wskazane.

Tak w zasadzie lekkość z jaką autor opowiada nam całą historię sprawia, że chyba nie do końca zdajemy sobie sprawę z zagrożenia jakie spadło na głównego bohatera. Tam wszystko może pójść źle, a każdy błąd może kosztować go życie. Co najciekawsze w zasadzie wszelkie próby rozwiązania rozwiązania jakichkolwiek problemów nie działają ta tak jak powinny i nawet na samym końcu książki oczekujemy jakiejś dodatkowej ale spektakularnej katastrofy. Jednak Whitney niczym kot, zawsze spada na cztery łapy i jest postacią, której nie sposób nie lubić (szczególnie po tekście o Aquamanie). W trakcie czytania ciągle mu dopingowałam i nie mogłam się doczekać, co też znowu wymyśli. W zasadzie gorszym przeciwnikiem niż Mars, zdawała się być wszechobecna nuda, tylko z lekka urozmaicana serialami z lat siedemdziesiątych i słuchaniem Disco. Choć może nieco przerażała mnie jego niesamowita pogoda ducha... Jak mógł się nie załamać? Nie poddać? Miewał gorsze dni, ale nie na tyle by stwierdzić, że dziś ma wszystko w nosie i nic nie robi. To było najbardziej niezwykłe w całej tej powieści.

Czytałam niezwykle porywające recenzje o nieprzespanych nocach niepotrafiących się oderwać czytaczy. Z przykrością stwierdzam, że ja czegoś takiego nie przeżyłam, co nie oczywiście nie przekreśla tej książki. Przyjemnie spędziłam przy niej czas, lecz za każdym razem, gdy musiałam już wysiąść z autobusu, nie miałam problemu z wyłączeniem czytnika. No może na sam koniec, kiedy niewiele mi zostało, a zaczęły dziać się takie rzeczy, że głowa mała. Nie mniej jednak warto po nią sięgnąć, szczególnie gdy będzie się miało zły dzień. Facet poradził sobie z przeżyciem na Marsie! Nasze problemy zdają się przy tym blednąć. Więc jeśli jesień Was przybije, sięgnijcie po "Marsjanina". Z nim nie sposób nie cieszyć się z październikowego deszczu.

2 komentarze:

  1. Powinnam sama wreszcie przeczytać, ale podejrzewam, że prędzej pójdę do kina. Cóż!

    Jeśli dorwiesz się kiedyś do "Książek", jest tam świetny artykuł właśnie o tym podejściu bohatera, przeanalizowany na podstawie Verne'a i współczesnych trendów w s-f. Wniosek: mamy dość ponurych, depresyjnych obrazów, mamy chotę na powrót niezmordowanego optymisty;p Polecam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W takim razie muszę się do nich dorwać! Podaj jeszcze jakiegoś autora... będzie łatwiej szukać

      Usuń