Muszę się Wam do czegoś przyznać. Nieraz pisanie bloga przysparza mi wielu zmartwień: bo czas, bo życie, bo bez sensu, bo na cholerę ja to właściwie robię? I czasami tylko zwyczajna ludzka przekorność i mój wrodzony upór mnie przy tym trzymają. Co mi to dało? Przecież mogłabym już zrezygnować... A ja uparcie zasiadam i piszę dalej. Mimo że nie widzę efektów swej pracy, to jednak robię to dalej, bo kiedyś w końcu to zaprocentuje. Ale przychodzą też chwilę, kiedy zwyczajnie cieszę się, że mam tę stronkę, ponieważ bez niej nigdy bym się nie zmotywowała do zrobienia różnych, a przecież cudnych rzeczy. Pamiętacie zapewne mój "Kapownik" - notes z zapisanymi pomysłami i koncepcjami przyszłych wpisów, recenzji i bliżej niesprecyzowanych artykułów. No i właśnie w tym notatniku znajduje się lista filmów i animacji, które czekają na obejrzenie. Ponieważ na moim blogu istnieje coś na kształt cyklu odgrzebującego stare produkcje związane z szeroko pojętą fantastyką, dlaczego nie połączyć jednego z drugim? Dlatego dziś w końcu zmotywowałam się do spędzenia chwili z filmem "Labyrinth" z niezwykle ekscentrycznym Davidem Bowie w roli Króla Goblinów.
Fabuła produkcji bardzo przypomina baśń. Nastoletnia Sarah wypowiada życzenie, które wbrew prawom logiki, spełnia się. Gobliny, na jej własną prośbę, porywają jej przyrodniego braciszka, a ona w końcu rozumiejąc swój błąd, pragnie go odzyskać. Jak można się domyślać, wcale nie będzie to proste. Najpierw będzie musiała przejść przez pełen przeszkód labirynt i sprostać wyzwaniom, stawianym jej przez Jarehta - Króla Goblinów. Oczywiście z każdą potyczką główna bohaterka zmienia się, rozumiejąc jak bardzo dziecinna była, ale od czego ma się upór i czyste serce. Jednak słowa te w żaden sposób nie oddają niezwykłości tego filmu, tego jak przedstawiono postaci, jak zbudowano cały świat "Labiryntu" by przez groteskę, humor i dwuznaczności opowiedzieć nie tylko metaforyczną historię dorastania, ale i trudnej miłości. I choć od jego premiery minęło 29 lat, wciąż zachwyca takiego miłośnika fantastyki, jak ja.
Sarah jest rozpieszczoną 15-16-latką, co widać po ilości zabawek w jej pokoju. Przez lata była jedynaczką, więc w sumie trudno się dziwić, że rodzice spełniali każdy jej kaprys. Poznajemy ją w momencie, gdy jej ojciec ma już nową żonę i dziecko z drugiego małżeństwa, a to już samo w sobie rodzi konflikty. Oczywiście Sarah czuje się wykorzystywana, kiedy musi zajmować się bratem. Mimo poczucia dojrzałości, wciąż jest dzieckiem przywiązanym do swych zabawek i pragnie by dzielny książę uratował ją od jej niedoli. Wymyśla nawet historię o zakochanym w niej Królu Goblinów i zaklęciu, które jej zdradza, by mogła pozbyć się niechcianego obowiązku w postaci młodszego braciszka. W trakcie tego kilkuminutowego wstępu do właściwej historii widzimy rozkwitającą, młodą damę, która duchowo wciąż jest dzieckiem i pragnie skupiać na sobie uwagę. Jej pokój jest pełen zabawek i bajek, z których czerpie inspirację i szuka pocieszenia. Twórcy dali nam tylko chwilę, żeby się temu przyjrzeć, ale to wszystko rzuca się w oczy. Spostrzegawczy widz dostrzeże jeszcze więcej. W miarę jak Sarah zagłębia się w labirynt, jej dziecinność wyparowuje, a ona w mniej lub bardziej przyjemny sposób uczy się jak strasznym człowiekiem była. Jednak, o ile dziś nazwalibyśmy jej postać tendencyjną (w roku powstania filmu już niekoniecznie), to główny antagonista, grany przez Davida Bowie'ego wciąż wywołuje szereg uczuć, i o dziwo, tych całkiem ciepłych.
Od pierwszych chwil, kiedy Jareth pojawia się na ekranie, momentalnie kupuje naszą uwagę: fryzura będąca kwintesencją lat osiemdziesiątych, nietuzinkowy strój i to niepokojące spojrzenie z jedną źrenicą nadmiernie rozszerzoną (co oczywiście ujawniło moje zboczenie zawodowe, ponieważ wydaje mi się, że doskonale wiem, jak to zrobili) oraz naprawdę magnetyczny głos. O ile na samym początku możemy uważać go za negatywnego bohatera, o tyle z czasem nie jest to już tak do końca pewne. Pierwsze mieszane uczucia pojawiają się podczas sceny w sali tronowej i mimo "strasznych" deklaracji o zamianie dziecka w goblina, nie możemy oprzeć się wrażeniu, że Jareth zaczyna śpiewać tylko po to, żeby je uspokoić, żeby przestało płakać. Z czasem obserwujemy, że opiekuje się Tobym znacznie lepiej niż jego krnąbrna siostra. Ba, nawet zaczyna się do niego przywiązywać i zdaje się, że pragnie porażki Sarah, nie po to, by udowodnić jej słabość, ale by nie tracić nowego "podopiecznego". Ale to tylko jeden z możliwych motywów jego działania. Gdy tylko Bowie pojawia się na ekranie, skupiał na sobie całą moją uwagę. Choć tak po prawdzie w 25% była to zasługa jego niesamowicie obcisłych udowadniających, że niektóre rzeczy mocno przykuwają wzrok, nawet gdy nie chce się patrzeć. Poza tym miałam wrażenie, iż postać przez niego grana jest tak samo "zła" jak "nie dobry" jest wymagający nauczyciel, który pozwala Sarah dojść samej do tego, co i dlaczego robiła źle. I nie mówię tu tylko o oddaniu brata w ręce goblinów, ale o całym jej egoizmie i małostkowości.
W trakcie seansu nie mogłam oprzeć się jeszcze jednej, barwnej myśli, choć ta mogła być wynikiem mojego aktualnego stanu ducha. Wydawało mi się, że Jareth robi to wszystko z miłości (och jakże trywialna jestem). Sara wymyśliła historię, w której gobliny zabrały jej brata i to faktycznie się stało, a przecież jednym z wątków jej opowieści była miłość jaką zapałał do niej sam Król Goblinów, więc dlaczego i to nie mogło być prawdą? Bal w szklanej kuli może być tylko próbą odciągnięcia jej od prawdziwego celu wyprawy, ale kiedy Jareth śpiewa "I'll be there for you", coś się w człowieku dzieje i jego motywy przestają być takie oczywiste. Ich ostatnia wspólna scena bardziej przypomina miłosne wyznanie i odrzucenie, niż walkę z ostatecznym bosem, przez co w gruncie rzeczy było mi żal Króla Goblinów. Wszyscy zdawali się odnaleźć szczęście, tylko nie on.
Piękna baśń, która na pierwszy rzut oka nie jest tym co się wydaje..,
Fabuła produkcji bardzo przypomina baśń. Nastoletnia Sarah wypowiada życzenie, które wbrew prawom logiki, spełnia się. Gobliny, na jej własną prośbę, porywają jej przyrodniego braciszka, a ona w końcu rozumiejąc swój błąd, pragnie go odzyskać. Jak można się domyślać, wcale nie będzie to proste. Najpierw będzie musiała przejść przez pełen przeszkód labirynt i sprostać wyzwaniom, stawianym jej przez Jarehta - Króla Goblinów. Oczywiście z każdą potyczką główna bohaterka zmienia się, rozumiejąc jak bardzo dziecinna była, ale od czego ma się upór i czyste serce. Jednak słowa te w żaden sposób nie oddają niezwykłości tego filmu, tego jak przedstawiono postaci, jak zbudowano cały świat "Labiryntu" by przez groteskę, humor i dwuznaczności opowiedzieć nie tylko metaforyczną historię dorastania, ale i trudnej miłości. I choć od jego premiery minęło 29 lat, wciąż zachwyca takiego miłośnika fantastyki, jak ja.
Sarah jest rozpieszczoną 15-16-latką, co widać po ilości zabawek w jej pokoju. Przez lata była jedynaczką, więc w sumie trudno się dziwić, że rodzice spełniali każdy jej kaprys. Poznajemy ją w momencie, gdy jej ojciec ma już nową żonę i dziecko z drugiego małżeństwa, a to już samo w sobie rodzi konflikty. Oczywiście Sarah czuje się wykorzystywana, kiedy musi zajmować się bratem. Mimo poczucia dojrzałości, wciąż jest dzieckiem przywiązanym do swych zabawek i pragnie by dzielny książę uratował ją od jej niedoli. Wymyśla nawet historię o zakochanym w niej Królu Goblinów i zaklęciu, które jej zdradza, by mogła pozbyć się niechcianego obowiązku w postaci młodszego braciszka. W trakcie tego kilkuminutowego wstępu do właściwej historii widzimy rozkwitającą, młodą damę, która duchowo wciąż jest dzieckiem i pragnie skupiać na sobie uwagę. Jej pokój jest pełen zabawek i bajek, z których czerpie inspirację i szuka pocieszenia. Twórcy dali nam tylko chwilę, żeby się temu przyjrzeć, ale to wszystko rzuca się w oczy. Spostrzegawczy widz dostrzeże jeszcze więcej. W miarę jak Sarah zagłębia się w labirynt, jej dziecinność wyparowuje, a ona w mniej lub bardziej przyjemny sposób uczy się jak strasznym człowiekiem była. Jednak, o ile dziś nazwalibyśmy jej postać tendencyjną (w roku powstania filmu już niekoniecznie), to główny antagonista, grany przez Davida Bowie'ego wciąż wywołuje szereg uczuć, i o dziwo, tych całkiem ciepłych.
"Nie mogę się dalej bawić, bo muszę zająć się bratem. Życie jest takie niesprawiedliwe!"
Od pierwszych chwil, kiedy Jareth pojawia się na ekranie, momentalnie kupuje naszą uwagę: fryzura będąca kwintesencją lat osiemdziesiątych, nietuzinkowy strój i to niepokojące spojrzenie z jedną źrenicą nadmiernie rozszerzoną (co oczywiście ujawniło moje zboczenie zawodowe, ponieważ wydaje mi się, że doskonale wiem, jak to zrobili) oraz naprawdę magnetyczny głos. O ile na samym początku możemy uważać go za negatywnego bohatera, o tyle z czasem nie jest to już tak do końca pewne. Pierwsze mieszane uczucia pojawiają się podczas sceny w sali tronowej i mimo "strasznych" deklaracji o zamianie dziecka w goblina, nie możemy oprzeć się wrażeniu, że Jareth zaczyna śpiewać tylko po to, żeby je uspokoić, żeby przestało płakać. Z czasem obserwujemy, że opiekuje się Tobym znacznie lepiej niż jego krnąbrna siostra. Ba, nawet zaczyna się do niego przywiązywać i zdaje się, że pragnie porażki Sarah, nie po to, by udowodnić jej słabość, ale by nie tracić nowego "podopiecznego". Ale to tylko jeden z możliwych motywów jego działania. Gdy tylko Bowie pojawia się na ekranie, skupiał na sobie całą moją uwagę. Choć tak po prawdzie w 25% była to zasługa jego niesamowicie obcisłych udowadniających, że niektóre rzeczy mocno przykuwają wzrok, nawet gdy nie chce się patrzeć. Poza tym miałam wrażenie, iż postać przez niego grana jest tak samo "zła" jak "nie dobry" jest wymagający nauczyciel, który pozwala Sarah dojść samej do tego, co i dlaczego robiła źle. I nie mówię tu tylko o oddaniu brata w ręce goblinów, ale o całym jej egoizmie i małostkowości.
W trakcie seansu nie mogłam oprzeć się jeszcze jednej, barwnej myśli, choć ta mogła być wynikiem mojego aktualnego stanu ducha. Wydawało mi się, że Jareth robi to wszystko z miłości (och jakże trywialna jestem). Sara wymyśliła historię, w której gobliny zabrały jej brata i to faktycznie się stało, a przecież jednym z wątków jej opowieści była miłość jaką zapałał do niej sam Król Goblinów, więc dlaczego i to nie mogło być prawdą? Bal w szklanej kuli może być tylko próbą odciągnięcia jej od prawdziwego celu wyprawy, ale kiedy Jareth śpiewa "I'll be there for you", coś się w człowieku dzieje i jego motywy przestają być takie oczywiste. Ich ostatnia wspólna scena bardziej przypomina miłosne wyznanie i odrzucenie, niż walkę z ostatecznym bosem, przez co w gruncie rzeczy było mi żal Króla Goblinów. Wszyscy zdawali się odnaleźć szczęście, tylko nie on.
Ta scena jest niepokojąco piękna i ma w sobie coś z grozy romansu.
Tak po prawdzie to gdyby nie "konieczność" napisania tekstu na bloga, nie wiem kiedy zmotywowałabym się do obejrzenia tego filmu. Wiecie jak to bywa ze starymi produkcjami: niekoniecznie potrafią sprostać wymaganiom współczesnego widza, więc czasem lepiej by ich "świetność" pozostała w sferze domysłów. Jednak nie tyczy się to "Labiryntu". Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że gdybym tego nie poświęciła czasu na obejrzenie go, moje życie byłoby odrobinę uboższe. Jest niesamowicie piękny od strony wizualnej, dopracowany i dopieszczony do ostatniego włoska na gobliniej kukiełce, z historią, która nie jest tym, czym się wydaje na pierwszy rzut oka. Czy można chcieć czegoś więcej od takiej produkcji? Może jedynie jakiegoś dalszego ciągu dla Jaretha, który jednak mógłby wszystko zepsuć. Więc już lepiej pozostawmy wszystko tak jak jest, ciesząc się z tego, co mamy.
Dobrze, że piszesz o takich tytułach. Fajna recenzja, ale... absolutnie nie mogę się zgodzić z tym zdaniem:
OdpowiedzUsuń"Wiecie jak to bywa ze starymi produkcjami: niekoniecznie potrafią sprostać wymaganiom współczesnego widza, więc czasem lepiej by ich "świetność" pozostała w sferze domysłów." -> To jest problem wybranych, współczesnych widzów. Polecam dalej grzebać w klasykach to obejrzysz więcej takich świetnych produkcji. W "Labiryncie" wszystko było jak trzeba. Muzyka, Bowie, młodziutka Jennifer Connelly no i wszystkie stworki wykreowane przez Jima Hensona, twórcę Muppetów. To kawał solidnej rozrywki. Pozdrawiam i nie poddawaj się w pisaniu bloga.
Fakt, ten osąd był zbyt pobieżny i mało przemyślany, ale jakoś wówczas przypomniały mi się wrażenia z "He-Man i Władców Wszechświata" (oczywiście w wersji aktorskiej) i nieco zawodząca fabuła animacji "Wizards" Bakshiego... Ale masz rację, powinnam być bardziej wnikliwa. W każdym razie jeszcze sporo klasyki do obejrzenia przede mną :)
UsuńPrzypomniałaś mi ulubiony film lat dziecięcych,tak mnie wtedy fascynował iż zaliczyłam kilka seansów "Labiryntu".:)
OdpowiedzUsuńCieszę się, że mogłam to zrobić :D ja sama też pewnie kilka projekcji z nim spędzę :D
UsuńBardzo ciekawy temat na post. Nie znam tej produkcji, dziękuję za polecenie.;)
OdpowiedzUsuńTo jak obejrzysz daj znać jak Ci się podobało! :)
Usuń