Jako moi czytelnicy doskonale wiecie, że postać Sherclocka Holmesa darzę szczególną sympatią i dużym sentymentem, o czym wspominam przy każdej około kryminalnej okazji. Bo to wielki detektyw był i już dawno temu zdobył sobie moje dziecięce wówczas serce. Próbowałam sobie przypomnieć, kiedy po raz pierwszy zetknęłam się z geniuszem z Baker Street. Czy były to "Przygody Sherlocka Holmesa" z Jeremym Brettem, czy może "Pies Baskerville'ów", o którym dzieci z podwórka szeptały, że to taki straszny film o piekielnym Burku. Jednak dużo bardziej prawdopodobne, że pojawił się na gościnnych występach w jednym z odcinków Scooby Doo, a ja jako ciekawskie dziecko chciałam więcej i niekoniecznie w zgodzie z przedziałem wiekowym. Jakiekolwiek by te początki nie były, świat nigdy nie pozwala zapomnieć o Holmesie, co rusz wyskakując z cudnościami w stylu "Gry cieni", "Sherlocka" od BBC czy i "Elementary". Najnowsza produkcja, w czerwcu tego roku mająca swoją premierę w Wielkiej Brytanii, przeszła jakoś tak bez echa przez nasz kraj, nie zaszczycając nas nawet obecnością w kinach. W sumie się nie dziwię, ponieważ w "Mr. Holmes" na próżno można szukać epickich pościgów, wielkich tajemnic i charakterystycznego deerstalkera (dziś to nakrycie głowy nazywamy po prostu "szerlokiem").
Co najciekawsze Filmweb ocenia film na 3 gwiazdki na 5 (lub 6.5 na 10), IMDb na 3,5 na 5 (lub 7 na 10), a portal Rotten Tomatoes na 87% (wyżej niż "Jurassic Word" i "Age of Ultron"). W związku z tymi rozbieżnościami chyba lepiej będzie jak obejrzycie go i przekonacie się sami.
Fabuła filmu opiera się życiu detektywa już na emeryturze, gdzie trawiony przez choroby związane z jego sędziwym wiekiem (93 lata), przeszkadzają mu normalnie funkcjonować i jego niemal rozpaczliwe próby przywrócenia swojemu umysłowi choć częściowej sprawności. Wszystko po to, by rozwiązać ostatnią zagadkę swojego życia, zagadkę którą musi wydobyć z zakamarków zagubionej pamięci. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jak frustrujące i przykre musiałoby być dla człowieka o tak wielkim umyśle, chroniczne zapominanie najprostszych rzeczy, jak chociażby imię syna swojej nowej gosposi. O sprawie z przeszłości nie wspominając. I jak niesamowitą rzeczą jest fakt, że wszystkie te uczucia przeniosła na ekran kreacja sir Iana McKellena. Mój podziw dla jego sztuki aktorskiej chyba w tym momencie osiągnął zenit. Zachwycałam się nawet drobnymi grymasami twarzy, wyrażającymi iście szerlokową pogardę dla istot niemyślących. Przez cały seans musiałam też przekonywać siebie, że to wiekowe osłabienie jest wynikiem niesamowitej gry aktorskiej, a nie faktycznego stanu aktora, o czym miały świadczyć sceny retrospekcji, a jednak pewien niepokój pozostał.
Film ten był też niesamowitą próbą zmierzenia się z legendą Holmesa i jego komiksowym wizerunkiem, który tak bardzo wrył się w zbiorową świadomość miłośników. Tak więc nie mamy wspomnianego przeze mnie deerstalkera, fajki czy płaszcza, a detektyw nie mieszka nawet na Baker Street 221B. Niemniej jednak jest dystyngowanym dżentelmenem w cylindrze i gustowną laseczką, ubranym zgodnie z modą panującej epoki. Z tego też powodu nawet inne filmowe postaci, zdają się powątpiewać w jego tożsamość, bo przecież grafiki w gazetach i filmy ukazują go zupełnie inaczej. I przyznam, że jeszcze kilka lat temu przyłączyłabym się do ich wątpiących marudnych głosów. Bo nie był to Sherlock-ikona, do której mnie przyzwyczajono. Jednak dziś zachwycam się i wzruszam, oglądając opowieść o człowieku, dla którego największym przeciwnikiem nie był Profesor Moriarty, ale starość i jego własny umysł.
Seans tej produkcji, przypomniał mi o jednej z książek, którą czytałam jeszcze w gimnazjum, także opowiadającej o emeryturze największego detektywa Korony. I szczerze, gdyby nie fakt, że poleciła mi ją koleżanka, nigdy bym po nią nie sięgnęła. Ba, nawet nigdy bym nie przypuszczała, że opisuje przygody Holmesa. A wszystko to przez miodną okładkę z pszczółką i mylący tytuł "Uczennica pasiecznika. Czyli o oddzieleniu królowej" Laurie King. Sami powiedzcie, czy widząc coś takiego, podejrzewalibyście, że macie przed sobą powieść detektywistyczną? Fantazja musiałaby mnie ponieść, żeby na to wpadła. Na szczęście poczta pantoflowa czasami bywa przydatna.
Sherlock z tej książki również jest na emeryturze i także hoduje pszczoły z dala od miejskiego gwaru Londynu. Podobnie jak w filmie poznaje młodą osobę, której zaczyna przekazywać swoją wiedzę i na tym podobieństwa w zasadzie się kończą. Mimo że Holmes jest już dawno w stanie spoczynku, zdarza mu się przyjmować co ciekawsze zlecenia, a poznana przypadkiem rezolutna piętnastolatka - Mary Russel - z uczennicy z czasem przeistacza się w równorzędną partnerkę detektywa. Jednak ten Sherlock dopiero zaczyna odkrywać ułomności swojego niemłodego już ciała, więc poznajemy go dopiero na progu zrozumienia, że starość dotyczy wszystkich, również geniuszy współpracujących ze Scotland Yardem. Jego umysł jednakże wciąż pozostaje jego najsprawniejszym organem, co wciąż pozwala mu rozwiązywać zagadki i udzielać "konsultacji".
Sama historia, rozpoczynająca się w 1915 r., została opowiedziana z perspektywy tytułowej uczennicy - Russel - wnoszącej przyjemne urozmaicenie w coraz bardziej przytłaczające życie detektywa. Od niej też dowiadujemy się o kilku "przekłamaniach" jakich dopuścił się Watson, opisując swojego przyjaciela, jak chociażby tych dotyczących prawdziwego wieku Holmesa, ale w sumie jest ich naprawdę niewiele. Poza tym nasz bohater nie wydaje się być tak pozbawioną uczyć, skończenie logiczną istotą, na jaka kreowały go historie doktora. Reszta jest już absolutnie "szerlokową" rozrywką, okraszoną ciętymi komentarzami Russel, która nie ustępuje detektywowi pola w żadnej z dziedzin, nieraz udowadniając, że są rzeczy, o jakich mężczyźni nigdy nie pomyślą, a pragmatyczna kobieta zawsze. W sumie jedynym mankamentem tej powieści, jest jej tłumaczenie na język polski. Przy piątym "elementarzu" szlag mnie trafił, ale wówczas zrozumiałam, o co chodziło autorce. Korzystając z różnych okazji parafrazowała zdanie "Elementary, my dear Waston" (którego notabene Sherlock w książkach nie wypowiedział, a przynajmniej nie łącznie, ale już się w kulturze tak przyjęło powtarzać wszystko, co przyniosą seriale). I znów przyjęto, że polskie tłumaczenie tego legendarnego już zdania brzmi "(To) Elementarne, mój drogi Watsonie". Więc w momencie, w którym zobaczyłam parafrazę w stylu "Elementarz, drogi Sherlocku", szlag mnie trafił i jasna krew zalała.
Seans tej produkcji, przypomniał mi o jednej z książek, którą czytałam jeszcze w gimnazjum, także opowiadającej o emeryturze największego detektywa Korony. I szczerze, gdyby nie fakt, że poleciła mi ją koleżanka, nigdy bym po nią nie sięgnęła. Ba, nawet nigdy bym nie przypuszczała, że opisuje przygody Holmesa. A wszystko to przez miodną okładkę z pszczółką i mylący tytuł "Uczennica pasiecznika. Czyli o oddzieleniu królowej" Laurie King. Sami powiedzcie, czy widząc coś takiego, podejrzewalibyście, że macie przed sobą powieść detektywistyczną? Fantazja musiałaby mnie ponieść, żeby na to wpadła. Na szczęście poczta pantoflowa czasami bywa przydatna.
Tak bardzo detektywistyczna okładka, że aż samemu trzeba wyśledzić tajemnicę jaką skrywa.
Sherlock z tej książki również jest na emeryturze i także hoduje pszczoły z dala od miejskiego gwaru Londynu. Podobnie jak w filmie poznaje młodą osobę, której zaczyna przekazywać swoją wiedzę i na tym podobieństwa w zasadzie się kończą. Mimo że Holmes jest już dawno w stanie spoczynku, zdarza mu się przyjmować co ciekawsze zlecenia, a poznana przypadkiem rezolutna piętnastolatka - Mary Russel - z uczennicy z czasem przeistacza się w równorzędną partnerkę detektywa. Jednak ten Sherlock dopiero zaczyna odkrywać ułomności swojego niemłodego już ciała, więc poznajemy go dopiero na progu zrozumienia, że starość dotyczy wszystkich, również geniuszy współpracujących ze Scotland Yardem. Jego umysł jednakże wciąż pozostaje jego najsprawniejszym organem, co wciąż pozwala mu rozwiązywać zagadki i udzielać "konsultacji".
Sama historia, rozpoczynająca się w 1915 r., została opowiedziana z perspektywy tytułowej uczennicy - Russel - wnoszącej przyjemne urozmaicenie w coraz bardziej przytłaczające życie detektywa. Od niej też dowiadujemy się o kilku "przekłamaniach" jakich dopuścił się Watson, opisując swojego przyjaciela, jak chociażby tych dotyczących prawdziwego wieku Holmesa, ale w sumie jest ich naprawdę niewiele. Poza tym nasz bohater nie wydaje się być tak pozbawioną uczyć, skończenie logiczną istotą, na jaka kreowały go historie doktora. Reszta jest już absolutnie "szerlokową" rozrywką, okraszoną ciętymi komentarzami Russel, która nie ustępuje detektywowi pola w żadnej z dziedzin, nieraz udowadniając, że są rzeczy, o jakich mężczyźni nigdy nie pomyślą, a pragmatyczna kobieta zawsze. W sumie jedynym mankamentem tej powieści, jest jej tłumaczenie na język polski. Przy piątym "elementarzu" szlag mnie trafił, ale wówczas zrozumiałam, o co chodziło autorce. Korzystając z różnych okazji parafrazowała zdanie "Elementary, my dear Waston" (którego notabene Sherlock w książkach nie wypowiedział, a przynajmniej nie łącznie, ale już się w kulturze tak przyjęło powtarzać wszystko, co przyniosą seriale). I znów przyjęto, że polskie tłumaczenie tego legendarnego już zdania brzmi "(To) Elementarne, mój drogi Watsonie". Więc w momencie, w którym zobaczyłam parafrazę w stylu "Elementarz, drogi Sherlocku", szlag mnie trafił i jasna krew zalała.
Więcej o tym słynnym cytacie na stronie TodayIFoundOut
I tu wypadałoby kończyć mą opowieść o emeryturze największego detektywa wszech czasów, gdyby przy okazji zakupu zbiorku opowiadań Neila Gaimana ("Drażliwe Tematy") nie wpadł mi w ręce jeszcze jeden tekst idealnie wpasowujący się w tę tematykę. Po jego przeczytaniu, poza wciąż rosnącą sympatią do autora "Amerykańskich Bogów", stwierdziłam, iż chciałabym by w "moim świecie" historia ta stała się rzeczywistością. Mówię tu o opowiadaniu "Śmierć i miód", w którym po śmierci swojego brata Mycrofta, Sherlock przechodzi na emeryturę i oddaje się opiece na pszczołami (wspólny element dla wszystkich tych opowieści). Nikt jednak nie zdaje sobie sprawy, że wcale nie odszedł w stan spoczynku, ale bada największą i najbardziej tajemniczą z zagadek, z jaką przyszło mu się mierzyć. I szczerze Wam powiem, podobnie jak "Mr. Holmes", tekst ten doprowadził mnie do łez, choć z nieco innego powodu, stając się jednocześnie ulubioną historią w zbiorku. I jeśli miałabym sobie czegoś życzyć dla Sherlocka, to właśnie takiego "zakończenia", jakie stworzył dla niego Gaiman.
jak widzę sherlockowski podstęp nie jest obcy PCh i postanowiła sprawdzić czy ktoś tak na prawdę czyta bloga :)
OdpowiedzUsuńrozwiązanie zagadki - powinno być - brata ;)
Tak po prawdzie to w tekście było więcej tego typu "zagadek" ;) część już "rozwiązałam", ale może sprawne oczy detektywa wytropią coś jeszcze?
Usuń