Recenzowanie książek ma swoje zalety. Szczególnie, kiedy nie trzeba czekać na oficjalną premierę, żeby móc coś przeczytać. Taki mały bonus od życia. Ale żebyście się nie czuli pokrzywdzenie, niecierpliwiąc się na premierę "Orderu" Marcina Jamiołkowskiego, mam dla Was fragment tej powieści, którym zechciało się podzielić ze mną wydawnictwo Genius Creations.
W sumie to dopiero teraz zauważyłam, że plamy krwi na okładce układają się w order... Bardzo na plus, bo już miałam narzekać.
Wyścigi
konne pasjonowały mnie, odkąd pierwszy raz pojawiłem się na warszawskim
Służewcu. Niestety, pasja ta objawiła się w zgubny sposób: w postaci hazardu.
Ojciec lubił patrzeć na
ścigające się konie. Zabrał mnie ze sobą na tor, kiedy miałem czternaście lat.
– To miejsce przypomina mi o twojej matce,
Herbercie. Często tu bywaliśmy. Zwykle stawaliśmy o tam, pod samą bombą.
– Machnął ręką w stronę okrągłego budynku, na szczycie którego pyszniła się
czerwona kula. – Kiedy ta kula, bomba właśnie, jedzie do góry – na szczyt
masztu – rozpoczyna się wyścig. W maszynie startowej, w której stoją
konie, otwierają się drzwi i rusza
gonitwa. Stąd powiedzenie „bomba w górę”.
Kiwnąłem głową i
rozejrzałem się, zafascynowany. Staliśmy przy padoku, wokół którego przed każdą
gonitwą oprowadzano konie. Niektóre były spokojne, wręcz majestatyczne, a inne
parskały nerwowo. Piękny wierzchowiec o ciemnym, wręcz czarnym umaszczeniu
zarżał i na chwilę stanął na tylnych nogach. Prowadzący go młody chłopak zaczął
uspokajać zwierzę. Klepał konia po szyi i coś do niego mówił.
– Wiedzą, że zaraz będzie wyścig i
denerwują się, zupełnie jak ludzie – powiedział ojciec.
Konie zostały
sprowadzone z padoku i po kolei dosiadali ich jeźdźcy. Jakże oni byli mali! W
kolorowych kurteczkach i czapkach przypominali krasnale.
Powiedziałem to ojcu.
Roześmiał się.
– Są drobni, bo muszą ważyć jak najmniej.
Coś jeszcze mi
tłumaczył, ale ja już pobiegłem w stronę toru. Dogonił mnie dopiero przy
ogrodzeniu.
– Popatrz, teraz jadą spokojnie, nie męczą
koni. Ustawią się w maszynie, tam, po drugiej stronie toru. Kiedy konie ruszą,
będą biegły w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Inaczej niż na
przykład we Wrocławiu, gdzie wyścig odbywa się w drugą stronę, czego przyczyną
jest...
Znowu nie słuchałem,
usiłując znaleźć dogodną pozycję, bo właśnie przede mnie wepchnęła się pani w
wielgaśnym kapeluszu, przesłaniając mi wszystko.
– Chyba nie powinienem... – powiedział
ojciec. – Ale może chcesz postawić na któregoś konia?
– To znaczy zgadywać, który wygra? –
zapytałem. – Skąd mam to wiedzieć? Jest ich tu chyba z dziesięć.
– Dokładnie dwanaście – odrzekł ojciec,
zaglądając do małej, zielonej książeczki, którą ściskał w ręku. – Może wybierz
tego, który najbardziej ci się spodobał. Albo jakiś szczęśliwy numer. A może
imię konia.
Zajrzałem mu przez
ramię i przeczytałem informacje o zbliżającej się gonitwie.
Na dwóch stronach, w
tabelce, rozpisano numery startowe koni, ich imiona, nazwiska dżokejów,
właścicieli i trenerów oraz serie liczb i dat, które określały wyniki koni w
poprzednich wyścigach. Wszystko to było dla mnie wtedy czarną magią. W
przenośni, rzecz jasna.
Uśmiechnąłem się,
czytając dziwaczne imiona koni.
Lucky Fury, Nikodem,
Przebieraniec... Nie miałem pojęcia, co wybrać. Zdecydowałem się na swojsko brzmiącego
Warszawiaka z numerem czwartym.
Chciałem wydębić od
ojca parę złotych, ale powiedział, żebym skorzystał z własnych oszczędności.
– Powiedz, że chcesz zagrać czwórkę z góry
– krzyknął jeszcze za mną.
Zdążyłem w ostatniej
chwili. Ściskając w ręku bilet, wróciłem do ojca w chwili, kiedy z głośników
rozległ się okrzyk komentatora:
– Rrrruszyły!
Z daleka konie
przypomniały małe figurki z plasteliny. Z zazdrością popatrzyłem na
wyposażonych w lornetki sąsiadów, którzy mogli obserwować, co dzieje się po
drugiej stronie toru.
– Spokojnie – powiedział ojciec, kładąc mi
dłoń na ramieniu. – Wszystko rozegra się na finiszu. Widzisz to tutaj? To się
nazywa celownik. Tu będzie koniec wyścigu.
Konie wyłoniły się zza
zakrętu. Zbliżały się bardzo szybko, w niektóre jakby wstąpiła dodatkowa,
nadnaturalna siła. Szyk – czy, jak ojciec powiedział, stawka – wymieszała się i
na czoło wysunął się kary ogier – ten sam, który tak pięknie stawał dęba na
padoku. O ile pamiętałem, był to numer szósty.
Komentator darł się,
podekscytowany:
– Prowadzi szóstka, Welur, za nim Amarant,
Raban i Miron!
A gdzie mój Warszawiak?
Spiker jakby czytał mi
w myślach, bo ryknął:
– Za nimi Warszawiak wyprzedza Mirona w
pięknym stylu, jakby wiatr go niósł, i mija Rabana. Prowadzi Welur.
I po chwili:
– Welur, Warszawiak, Amarant, Raban!
Warszawiak już prawie łeb w łeb z Welurem, ostro finiszuje Warszawiak, Welur
słabnie, jakby spalił się za wcześnie, Miron próbuje jeszcze wyprzedzić Rabana,
Warszawiak po zewnętrznej, i wpadają: Warszawiak, Welur, Amarant i Raban...
Spojrzałem na ojca.
– Wygrałem? Tak? Wygrałem?!
Ojciec nie wyglądał na
szczególnie zadowolonego.
– Na to wygląda…
– A coś ty taki smutny?
– Bo chciałem, żebyś przegrał.
Popatrzyłem na niego i
wydąłem usta.
– Nie dlatego, że w ciebie wątpię, ani nie
z zawiści – zaśmiał się mój staruszek. – Chciałem tylko, żebyś przegrał
pieniądze, żebyś zniechęcił się do hazardu. No, może pozwolić ci zagrać to nie
był najlepszy pomysł. Zadziałało szczęście początkującego.
– No to ile wygrałem?
– Nie wiem, nie widziałem prognoz. Zaraz
ogłoszą. Wiesz, jak to działa? Wszystkie wpłacone pieniądze są wliczane do
jednej puli. Następnie – w dużym uproszczeniu – pulę odpowiednio się rozdziela
pomiędzy wygrane bilety i wypłaca.
Postaliśmy chwilę i
ruszyliśmy w stronę padoku. Po drodze ojciec zaciągnął mnie w stronę rusztu,
gdzie serwowano kiełbaski.
Spiker odchrząknął z
głośnika i powiedział:
– Podaję zatwierdzony wyniki gonitwy
drugiej: miejsce pierwsze – koń numer cztery, Warszawiak. Miejsce drugie – koń
numer sześć, Welur...
– Wygrałem?
– Tak. Słuchaj!
– ...podaję wypłaty za gonitwę drugą –
zwyczajnie: sto osiemdziesiąt dwa złote i czterdzieści groszy, porządek:
czterdzieści sześć złotych i trzydzieści gorszy...
Słuchałem tego bełkotu
przez chwilę, nic nie rozumiejąc, i w końcu zapytałem ojca:
– Dobra, to ile wygrałem?
Ojciec był zdruzgotany:
– Obstawiałeś z góry, czyli inaczej zakład
zwyczajny.
– Ile tam było? Jakieś sto osiemdziesiąt
złotych?
– Tak, płacone za jedną złotówkę. Ile
kosztował twój zakład? Cztery złote? No to płacą ci cztery razy sto
osiemdziesiąt.
Dla chłopaka w moim
wieku? Majątek! Patrzyłem na ojca radośnie, a on tylko pokręcił głową.
– Niech to licho, Herbert, wybrałeś
jakiegoś strasznego fuksa.
– Co to fuks?
– Koń, na którego stawiał mało kto. Wielu
grających stawia na faworyta – czyli konia, który ma największe szanse na
wygraną. A ponieważ takich ludzi jest dużo, to i wypłaty są odpowiednio
mniejsze. Na Warszawiaka stawiało niewielu, zatem ta kwota jest proporcjonalnie
większa. Co mnie podkusiło? Chciałem ci przyłożyć na koniec jakimś dydaktyzmem,
w rodzaju „nie za to ojciec syna bił, że grał, ale za to, że chciał się
odegrać”. A teraz…
Ale ja już biegłem w
stronę kasy.
– Stawiam kiełbaski! – krzyknąłem jeszcze.
***
Była niedziela, koniec
pierwszego tygodnia października. Udało mi się zająć stolik tuż pod trybuną. Na
szczęście pogoda sprzyjała – nienawidziłem, kiedy podczas wyścigów padało.
Właśnie skończyła się ósma gonitwa, ogłoszono wyniki i byłem kilka stówek do
przodu. Zagrałem czwórkę – czyli udało mi się wytypować cztery konie z rzędu,
wpadające na celownik. Spojrzałem jeszcze raz na bilet:
6–4–5–8, czyli Datsun,
Bombonierka, Sugarpine, Acer.
Te parę setek, plus to,
co zdobyłem na kwincie(1) – a tu już było parę tysięcy – pozwoli mi zatkać dziurę budżetową na jakiś
czas.
Wspomniałem
z rozrzewnieniem ubiegły tydzień. Akurat odbywała się Wielka Warszawska –
najważniejsza i najbardziej prestiżowa gonitwa sezonu, rozgrywana po raz
dziewięćdziesiąty dziewiąty. Za rok pełna setka, pewnie będzie się działo! A na
tej zarobiłem porządne pieniądze.
Dzisiaj pozostała
jeszcze jedna gonitwa, której już nie obstawiałem. Zawahałem się, czy iść po
odbiór wygranej teraz, czy poczekać na dziewiąty wyścig i przyjść na
zamknięcie kas. Zdecydowałem się poczekać, miałem czas.
Słońce o tej porze
chyliło się ku zachodowi, a zimny wiatr sygnalizował jasno, że nadciągała
jesień i że trzeba się było cieplej ubrać. Kolorowy tłum wpełzał
i wypełzał z kas. Kapelusze i garnitury mieszały się
z dżinsami, koszulkami, żakietami i sukienkami. Uwielbiałem to
miejsce.
Wspomnienie
o ojcu, które mnie nawiedziło, miało ten sam posmak – wspólnoty w
anonimowym tłumie.
Nielegalny bukmacher
minął mnie i skinął głową. Odpowiedziałem tym samym. Znali mnie dobrze,
ale nie chcieli przyjmować moich zakładów, odkąd jednego z nich grubo
trafiłem. Pozostał mi tylko oficjalny totalizator.
Z drugiej strony
stolika przysiadł się starszy mężczyzna. Na moje oko miał ponad osiemdziesiąt
lat.
– Można? – zapytał, sadowiąc się wygodnie
i ocierając czoło pasiastą chusteczką. Nie było aż tak ciepło, raczej
spacer musiał go zmęczyć.
Kiwnąłem tylko głową.
Staruszek pokazał
palcem w niebo.
– Będzie padać. Jaskółki nisko latają.
– To jerzyki – odpowiedziałem. – Jaskółki
nie żyją w miastach. To są jerzyki, podobne do jaskółek, ale nie mają
jasnych brzuszków.
– Jest pan ornitologiem?
– Nie, krawcem. W stanie spoczynku.
– To tak jak ja.
– Też jest pan krawcem? – zdziwiłem się
uprzejmie.
– Nie, w stanie spoczynku.
– Wojskowy?
Pokiwał twierdząco
głową.
– Co pan sądzi o wyścigu? –
zapytałem.
Staruszek pomachał
ręką, jakby odcinając się od całego zamieszania, które nas otaczało.
– Nie znam się na tym, nigdy jakoś mnie to
nie ciągnęło. Pan stały bywalec?
– Ostatnio bywam nawet zbyt często –
odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Co w takim razie pan tu robi?
W pana wieku – proszę się nie obrazić – dostanie się tu, na tor, wymaga
sporo determinacji. A tej nie brakuje wyłącznie nałogowcom.
Roześmiał się sucho.
– Szukam kogoś. Być może pan, skoro tak
często tu bywa, będzie w stanie mi pomóc.
– Być może.
Do tej pory byłem
zwrócony do niego bokiem. Teraz przestawiłem krzesło tak, aby patrzeć mu w
twarz. Nosił długi szary płaszcz, spod którego wystawał kołnierzyk jasnej
koszuli i węzeł ciemnego, prążkowanego krawata.
Nerwowym gestem zdjął
okulary, a potem włożył je z powrotem na nos.
– Szukam mężczyzny, który nosi jedną
rękawiczkę. Tyle mogę panu powiedzieć. Wiem, że to niewiele. Pytałem różnych
ludzi i każdy patrzy na mnie jak na wariata.
Czekałem bez słowa,
zastanawiając się, czy udawać, czy może zagrać w otwarte karty. Mężczyzna
nie wyglądał na groźnego, ale od kilku miesięcy w Warszawie nie wszystko,
co wyglądało niegroźnie, rzeczywiście takie było. Chociażby trujące nasturcje,
które porosły całkiem niedawno plac Defilad. Zrywasz taką ślicznotkę, wąchasz
i bach – nie ma cię. Miasto się zmieniło.
Przeze mnie.
– Znalazł pan go – powiedziałem,
wyciągając prawą rękę, na której nosiłem beżową skórzaną rękawiczkę.
Metaliczno-brązowy kolor mojej dłoni budził zbyt powszechne zainteresowanie,
dlatego ją ukrywałem. Pytania zwykle zbywałem zmyśloną historyjką o
poparzeniach.
Staruszek potrząsnął
moją ręką z werwą.
– Tak się cieszę, tak się cieszę –
wymamrotał. – Nie ma zbyt wiele czasu.
– Zbyt wiele czasu na co?
Znowu otarł czoło
chusteczką.
– Szukamy pana od kilku dni. Prezydencki
astrolog wskazał, że można pana będzie znaleźć tutaj. Według przeprowadzonych
przez niego obliczeń...
– Czy powiedział pan „prezydencki
astrolog”? – przerwałem niegrzecznie. – Chce pan powiedzieć, że pani prezydent
Warszawy zatrudnia astrologa?
– Nie, nie prezydent miasta. Prezydent
Rzeczypospolitej.
Jeszcze pół roku temu
parsknąłbym śmiechem. Jednak czasy się zmieniły i być może nasz rząd
nadążał za zmianami.
– Proszę mówić dalej.
– Nazywam się Zygmunt Bieniawski. Pułkownik
Wojska Polskiego w stanie spoczynku. Jestem... – nabrał powietrza –
zastępcą Kanclerza Kapituły Orderu Wojennego Virtuti Militari.
Przymknąłem oczy, żeby
przetrawić tę przydługą nazwę i powstrzymać się od głupiego komentarza.
– Ostatnio musieliśmy się skonsultować w
pewnej bardzo szczególnej sprawie. Spotkanie Kapituły odbyło się trzy dni temu.
Astrolog wskazał na pana – wyrzucił z siebie chaotycznie.
– A może tak od początku? –
poprosiłem. – Trochę się zgubiłem.
– Już, już. – Staruszek westchnął, jakby
się uspokajając, i ciągnął:
– Jak pan być może wie lub nie –
z niewiadomych przyczyn nie jest to wiedza powszechna, aczkolwiek
nieobjęta tajemnicą – miasto Warszawa zostało odznaczone orderem Krzyża
Srebrnego Virtuti Militari.
– Miasto?
– Tak, miasto. Nie jest to przypadek
odosobniony, również swego czasu Lwów został odznaczony takim orderem przez
Marszałka Piłsudskiego, w 1922 roku.
Gestem ponagliłem
pułkownika, ale mnie zignorował.
– W listopadzie 1939 roku,
w hołdzie bohaterskiej stolicy, Naczelny Wódz, generał Sikorski, nadał
Krzyż Srebrny piątej klasy Warszawie. Na mocy jego zarządzenia do herbu miasta
włączony został sam krzyż, na wstążce orderowej, wraz z gałązkami lauru
oraz wstęgą, na której widnieje łacińska sentencja „Semper invicta”.
– Zawsze niezwyciężona?
– Tak jest. Otóż na zwykłym herbie nie
znajdzie pan takich dekoracji, ale decyzją Rady Miasta z 2004 roku
udekorowano w ten sposób Herb Wielki Warszawy. Może on być używany
wyłącznie przez władze miasta i tylko przy okazji ważnych uroczystości.
Zaciekawił mnie. Nie
wiedziałem, że ordery można nadawać miastom, o herbie też nie wiedziałem.
– Otóż popularną do tej pory, hm... –
zawahał się – reprezentacją Orderu wraz z inskrypcją, upamiętniającą
męstwo obrońców, jest tablica pamiątkowa umieszczona przy skwerze Kahla. Tak to
wygląda oficjalnie. Mniej oficjalnie – i to już informacja tajna, panie...
– Herbercie – dokończyłem. – Nazywam się
Herbert Kruk.
– A więc, panie Herbercie, to już
informacja poufna. Większość ludzi zna Krzyż nadany miastu jedynie pod postacią
wspomnianej już płyty przy skwerze. Ci bardziej świadomi wyobrażają sobie jakiś
akt prawny czy ustawę. Tak się jednak składa, że Krzyż Srebrny Virtuti Militari
Miasta Warszawy przechowuje Kapituła Orderu. A właściwie to przechowywała.
Został skradziony trzy dni temu. Czy wie pan, co to oznacza? – Znowu otarł
czoło chusteczką; wyglądał na bardzo podenerwowanego. Poruszał ustami, jakby
chciał mówić dalej, ale nie mógł złapać oddechu.
Kiwnąłem głową
niepewnie, ale potakująco.
– Niech pan pozwoli, że zacytuję
okolicznościowe przemówienie generała Sikorskiego:
W uznaniu
bohaterskiego, wytrwałego męstwa dowiedzionego przez ludność stołecznego miasta
Warszawy w obronie przeciw najazdowi niemieckiemu, w zgodzie
z uchwałą Rady Ministrów R.P. z dnia 9 X 1939 r. nadaję Krzyż Srebrny
Orderu Wojennego „Virtuti Militari” V klasy miastu stołecznemu Warszawie.
– Tyle źródła oficjalne. Ale kapituła
przechowuje pozostałą część przemówienia:
Niechaj żaden wróg, czy
wewnętrzny, czy zewnętrzny, nie zakłóci spokoju tego miasta, póki Krzyż mu
nadany spoczywa chroniony w jego granicach.
Rozpoznałem tę formę
zaklęcia, sam przecież stosowałem podobne. Krzyż, jeśli rzeczywiście istniał,
tak jak mówił pułkownik, był amuletem ochronnym. A generał Sikorski był magiem
wystarczającego sortu, by ochronić miasto, tworząc takie zabezpieczenie. Jeśli
ktoś skradł tak cenny dla miasta ochronny artefakt, to w jednym celu: żeby
je osłabić.
Coś się szykowało.
– Krzyż dotarł do Warszawy w 1946
roku. Od tego czasu Order przechowują w siedzibie Kapituły kolejni Kanclerze.
Niestety, jak wspomniałem: skradziono go trzy dni temu. Konwencjonalne śledztwo
nie przyniosło dotąd rezultatów, stąd nasza prośba do pana, panie Herbercie.
Chcemy, żeby zajął się pan odszukaniem Orderu.
– A jakie honorarium przewiduje
Kapituła za odnalezienie zguby?
– Honorarium! – aż się zachłysnął. –
Przecież mówiono mi...
Urwał i popatrzył
na mnie urażonym wzrokiem.
– Oczywiście – dodał po chwili. – Każdy
musi jeść. Ile pan chce?
– To nie tak, nie chcę pieniędzy.
Wzrok pułkownika
złagodniał trochę. Chyba jednak zrewidował swoją opinię o mnie.
– Zatem?
– Jeśli uda mi się odnaleźć Order, chcę,
aby ten prezydencki astrolog, który tak pięknie was do mnie doprowadził,
odszukał dla mnie pewną osobę.
Bieniawski zamyślił się
i pokiwał głową.
– To bardziej przysługa niż zapłata, panie
Herbercie. Myślę, że to się da załatwić.
Wstał z krzesełka,
całkiem żwawo jak swój wiek, i podał mi wizytówkę, na której widniał
wizerunek Orderu wraz z adresem siedziby Kapituły i telefonem.
– Jeśli będzie pan miał jakieś informacje
albo pytania, proszę o kontakt. Pomożemy najlepiej, jak będziemy mogli.
– Oczywiście. Jak rozumiem, czas gra
olbrzymią rolę. Czy macie już jakieś przypuszczenia, kto może być
odpowiedzialny za kradzież?
– Niestety nie.
– Chciałbym odwiedzić siedzibę Kapituły.
Kiedy będzie to możliwe?
– Chociażby i jutro. O której
godzinie pana oczekiwać?
– Przypuszczam, że około dziesiątej.
– Znakomicie. Naprawdę się cieszę. –
Potrząsnął jeszcze raz moją ręką. – Pan pozwoli, tymczasem się pożegnam, mam
dzisiaj jeszcze jedno ważne spotkanie, a nie jestem już młodzieniaszkiem.
Odprowadziłem
pułkownika wzrokiem. Odszedł w stronę parkingu. Miałem nadzieję, że ma
samochód. I kierowcę. Do wyjścia z toru było daleko.
Odwróciłem się.
Dziewiąta gonitwa miała wystartować lada chwila, ale już mnie to nie
obchodziło.
Pobiegłem
do kasy i wypłaciłem wygraną. Gruby plik banknotów wepchnąłem do
wewnętrznej kieszeni kurtki i podszedłem do sklepiku, a właściwie małej
restauracji, znajdującej się przy wejściu na trybunę.
– Jak tam, panie Herbercie? Walniem jakąś
lornetę z meduzą? – zapytała sprzedawczyni z cwaniackim akcentem.
Uśmiechnąłem się
– Nie, późno już, a ja będę
prowadzić. Sprzęt chcę odebrać.
Kobieta poszła na
zaplecze i wyprowadziła moją śliczną białą hulajnogę, którą zostawiłem tu
na czas folgowania nałogowi.
Uwielbiałem tor
wyścigowy na Służewcu. Naprawdę. Ale żeby przedostać się przez ten cholerny
teren do bramy i złapać autobus, trzeba było leźć piechotą chyba
z kilometr.
Hulajnoga to był dobry
zakup.
Powrót do domu zajął mi
godzinę. Chciałem poczekać na autobus, ale najbliższy miał być dopiero za
kwadrans, więc do stacji metra przy Wilanowskiej pojechałem na hulajnodze.
Zakochałem się w tym środku transportu od pierwszego wejrzenia. Pędząc
chodnikami i manewrując między pieszymi, czułem się jak miejski ninja. Lubiłem
reakcje mijanych ludzi, te uśmiechy, kiedy ktoś przypominał sobie dzieciństwo,
ale i też oburzone spojrzenia, że dorosły facet pędzi chodnikiem jak
nastolatek. Gdyby tylko wiedzieli, jak to diabelstwo trzęsie…
Metro wypluło mnie na
przystanku Ratusz, skąd złapałem autobus, który dowiózł mnie prosto pod Zamek
Królewski. Stamtąd – po schodach – dotarłem pod sam gmach. Minąłem go z prawej
strony, okrążyłem i z Gnojnej Góry przedostałem się na ulicę Dawną,
biegnącą na tyłach mojej kamienicy. Tylko raz wszedłem do domu od strony
Kanonii. Kiedy postanowiłem wejść tam po raz pierwszy.
Dwa miesiące temu
przyszedłem tu nocą, bardzo późno, z zamiarem wejścia do kamienicy ojca.
Serce biło mi jak szalone, oddech miałem chrapliwy, a ręce trzęsły mi się ze
zdenerwowania. Dzwon ominąłem, w ogóle na niego nie patrząc. Rozejrzałem
się, czy w okolicy nikogo nie ma. Zbliżyłem się do frontowych drzwi
i przytknąłem do nich wizytówkę ojca. Kamienica rozsunęła się, tak samo
jak poprzednio. Ledwo dałem radę wejść – nogi odmawiały mi posłuszeństwa.
Wspomnienia sprzed kilku miesięcy były zbyt świeże.
Wewnątrz zobaczyłem
dwie pary schodów. Jedne stare i wysłużone, drugie zaś wyglądały, jakby
dopiero co je zamontowano i dodatkowo wypolerowano. Drzwi zamknęły się za
mną i poczułem lekki podmuch powietrza, bardzo delikatny. Miałem wrażenie, że
coś zmieniło się w otaczającej mnie przestrzeni, ale nie mogłem ustalić,
co, dopóki nie ujrzałem, że nowe schody wyginają się fantasmagoryjnie, jakby
miały za chwilę zamknąć się w pętlę. Wskoczyłem na nie w ostatniej
chwili i obraz wrócił do normy. Ale z tej perspektywy druga część
kamienicy była wygięta, złączona jak wstęga Möbiusa, by po chwili ścisnąć się
bardziej i zniknąć. Schody wypluły mnie przed samotnymi, szerokimi
drzwiami. Przyjrzałem się im uważnie. Z pozoru były zupełnie zwyczajne, nie
miały żadnych zdobień, judasza czy kołatki, lecz nie zauważyłem także żadnych
zamków i to upewniło mnie, że znajduję się przed mieszkaniem maga. Klamka
połyskiwała zachęcająco – nacisnąłem ją powoli, a drzwi otworzyły się
bezgłośnie. Na wszelki wypadek wsunąłem wizytówkę do kieszeni. Nie wiedziałem,
czy jeśli przypadkiem wypadnie mi z ręki, mieszkanie nie zareaguje
w jakiś niemiły dla mnie sposób.
Wszedłem do środka.
Było ciemno, więc namacałem włącznik. Stałem w przedpokoju.
Pod sufitem pysznił się
piękny, kryształowy żyrandol, zalewając blaskiem wszystkie kąty
i odsłaniając wejścia do dwóch pokojów po prawej stronie. Na końcu
przedpokoju znajdowały się drzwi, które po niewielkim okienku zidentyfikowałem
jako prowadzące do łazienki. Chyba.
W mieszkaniu panowała
absolutna cisza, a moje kroki tłumił gruby dywan. Czułem się nieswojo.
Obawiałem się, że Schrödinger ciągle może korzystać z tego lokum.
Pierwszy
z pokojów, który ze względu na zalegające wszędzie księgi nazwałem
biblioteką, był olbrzymi. Po obu stronach stały wielkie szafy z półkami
uginającymi się od literatury. Niekoniecznie magicznej, sądząc po
kilkudziesięciu tomach Dzieł zebranych
Lenina. Były wśród nich pozycje wydane – sądząc po okładkach – zupełnie
niedawno, ale też grube, oprawione w skórę tomy. Brak jednolitości
i jednorodności zbiorów powodował, że pokój nie robił wrażenia gabinetu
dżentelmena. Na myśl przychodził raczej papuzi wygląd półek miejskiej
biblioteki. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość – książki zostały ułożone
alfabetycznie i było ich cholernie dużo.
Po przeciwnej stronie,
pod oknem, znajdowało się ciemne biurko, na którym również leżało kilka książek
lub notatników, a obok pochylała się stara lampka. Z lewej strony, pomiędzy
szafkami, mieściły się drzwi, prowadzące do kolejnego pokoju. O ile mogłem
się zorientować, można było się do niego dostać również z przedpokoju.
Dobre rozwiązanie. Wszedłem i zapaliłem światło.
Przyszło mi do głowy,
że biblioteka musiała także pełnić rolę gabinetu ojca, bo drugi pokój na pewno
nim nie był. Miał podobny rozmiar – jakieś sześć na dziesięć metrów – ale
służył raczej do wypoczynku. Żyrandol na suficie uznałem za starszego brata
tego z przedpokoju. Niestety, w przeciwieństwie do tamtego nie działał. Pokój
rozświetlały kinkiety, rozmieszczone w równych odstępach pod zawieszonym
wysoko sufitem, typowym dla starego budownictwa. Znowu – miękki i puszysty
dywan pod nogami, kanapa, dębowy stół, dwa fotele, narożnik, mniejszy
stoliczek, kilka obrazów (w tym jakaś bitwa, a z drugiej strony klasyczne
landszafty) i stojący w rogu zegar. Ten zaciekawił mnie najbardziej –
wyglądał na antyk. Przez szybę dostrzegłem zdobione, nieruchome wahadło
i dwie długie przeciwwagi.
Usłyszałem cichy
dźwięk, jakby trzaśnięcie dobiegające z przedpokoju. Skoczyłem tam
w dwóch susach. Byłem gotowy do walki, serce łomotało, a żołądek
zwinął się w kulę.
Drzwi do mieszkania
zamknęły się. Ale nie wpadłem w żadną pułapkę, po prostu uruchomił się
mechanizm samozamykający; to jego dźwięk usłyszałem. Odetchnąłem z ulgą.
Miałem dosyć wrażeń na
dzisiaj. Wyszedłem. Pierwsze oględziny wykazały, że nikt tu nie mieszkał i
prawdopodobnie też nikt nie wpadał z odwiedzinami. Tylko na taką diagnozę
pozwoliły mi skołatane nerwy.
Na klatce zauważyłem,
że schody znajdują się po dwóch stronach korytarza. Przyszedłem tymi
z prawej. Coś mnie tknęło i poszedłem w lewo, by dotrzeć do
niewielkich drzwi, wąskich na tyle, że mógłbym zaczepić barkami o framugę.
Otworzyłem je i ponownie zobaczyłem pogięty, zwinięty w supeł świat.
Zrobiłem krok do przodu, a wtedy wszystko wywinęło koziołka
i rozplątało się. Ten widok sprawił, że zabolała mnie głowa.
Wyszedłem na Dawnej -
krótkiej uliczce, biegnącej obok kamienicy i prowadzącej na Gnojną Górę.
Zrozumiałem, że do
mieszkania prowadziły dwa wejścia. Jedno – od Kanonii – w postaci
rozstępującej się kamienicy, mało dyskretne. Jeśli ktoś akurat znajdował się na
placu, trudno było dostać się tam swobodnie, bez wzbudzania sensacji. Drugie,
którym właśnie wyszedłem, zostało umieszczone w wąskim przejściu z boku
kamienicy. Dzięki niemu ojciec mógł wchodzić i wychodzić, pozostając niezauważonym,
a przynajmniej nie rzucając się zanadto w oczy. Postanowiłem wrócić
następnej nocy, żeby dowiedzieć się więcej.
Wracałem kilkakrotnie,
zanim udało mi się oswoić z mieszkaniem. I jemu ze mną.
Stałem przed wąskimi
drzwiami do kamienicy. Hulajnogę przytrzymałem stopą i przytknąłem do
framugi wizytówkę. Tym razem już własną
– karta mojego ojca już by tutaj nie zadziałała. Musiałem stworzyć
własne zabezpieczenie, na wypadek, gdyby ktoś jeszcze posiadał „klucz”.
Drzwi otworzyły się, a
ja wszedłem, ciągnąc za sobą hulajnogę. Kiedy wbiegłem na górę i wszedłem
do mieszkania, przywitał mnie skowyt Zezela, który, wygięty nad biurkiem,
machał pięścią w stronę monitora.
– Znowu mnie przebił ten cholernik! Już
drugi raz! Niech go szlag trafi, niech mu się twardziel spali i niech mu
Internet odłączą! Niech go komornik z kimś pomyli!
Zrozumiałem, że znowu
przegrał jedną ze swoich aukcji i teraz wygłaszał listę życzeń pod adresem
konkurenta. Powiesiłem płaszcz w przedpokoju, zdjąłem buty i wszedłem
do salonu.
– Co tam? – rzuciłem. – Znowu przegrałeś?
Zezel wyburczał parę
słów, głównie niecenzuralnych, i odsunął się od biurka.
– Nie dadzą zarobić człowiekowi – zajęczał
w udawanym bólu. – Zawsze pod wiatr.
Nie wzruszył mnie
zupełnie, wiedziałem, że radzi sobie całkiem nieźle, a te kilka
niepowodzeń, które go ostatnio spotkały, nie mogły przyćmić pasma sukcesów.
Miałem wrażenie, że sprzedawał więcej gratów, niż kupował. To dopiero była
prawdziwa magia.
– Nie jęcz, nie jęcz – powiedziałem. – Nie
zbiedniejesz przez to. Co przegrałeś?
– Amulet. Duperel taki, ale jakbym go
trochę podrasował, to opchnąłbym go ładnie znajomemu wikkaninowi.
– Aha. Idę na górę coś zjeść.
Zezel chyba mnie już
nie słyszał, bo znowu gapił się w monitor i klikał zawzięcie myszką.
Kiedy się tutaj
wprowadziłem, postanowiłem zmienić parę rzeczy w wystroju, ale ciągle
opóźniałem tę decyzję, aż w końcu zostawiłem wszystko, jak było. Żeby
przed samym sobą usprawiedliwić swoje lenistwo, przestawiłem trochę biurko
w salonie. Naprawdę niezły wyczyn.
Jednak najważniejsze
było odkrycie, że mieszkanie ma jeszcze jedno piętro. Nie wiem, jak mojemu ojcu
udało się to wszystko zbudować i jakiej magii użył, ale sam dom – oprócz
tego, że ukryty – miał nieźle pokręconą topografię. Na parterze znajdowały się:
łazienka, salon i biblioteka z gabinetem ojca. Z przedpokoju
można było przejść zarówno do salonu, jak i do gabinetu. Przejście łączące
oba pokoje pozwalało przemieścić się w jednym kierunku: z gabinetu do
salonu. Przejście w drugą stronę przenosiło na piętro, do pokoju, który
sobie zawłaszczyłem jako pracownię. Z niego mogłem wejść do kuchni,
łazienki oraz mniejszego pokoju, który był sypialnią. Przejście z sypialni
prowadziło jednak prosto do łazienki. Aby zejść z powrotem na dół,
musiałem skorzystać z przejścia w pracowni. Nie wiem, czy to
ustawienie miało jakiś specjalny sens dla ojca, może pracował w ściśle
określonym rytmie i takie połączenie pozwalało mu swobodnie się poruszać
po mieszkaniu. Dla mnie było na początku straszliwie irytujące
i pokręcone. Poza tym w całym domu tylko łazienki miały drzwi.
Wszedłem do kuchni
i zajrzałem do lodówki. Znalazłem resztkę mleka. W chlebaku pozostały
jedynie okruszki. Rozeźlony, wróciłem na dół.
– Wszystko zeżarłeś?
Zezel odwrócił na
chwilę głowę od komputera i zrobił przepraszającą minę, jednak niezbyt
przekonującą.
– Tak, przepraszam, miałem wyjść
i zrobić zakupy, ale przyszła Anna i hm… też trafiła na ten problem
i zaproponowała, że jednak ona pójdzie.
– Żarłok – powiedziałem, ale bez złości.
– E tam, nic prawie nie było.
– Jak ty to robisz, że tyle wciągasz
i nie tyjesz?
– Dużo się ruszam.
– Chyba palcami na klawiaturze.
Wzruszył ramionami
i pokazał mi na komputerze jakiś licznik.
– Przejechałem dziś trzy kilometry myszką.
– Jesteś szurnięty – zaśmiałem się.
Rzuciłem się na kanapę.
Zegar tykał miarowo, lubiłem ten dźwięk. Pełne godziny obwieszczał głębokim
biciem, co podobało mi się mniej, zwłaszcza w nocy. Ale przywykłem.
Kilka dni po śmierci
Melanii, kiedy wypiłem, czy może raczej: wychlałem już wszystko, co miałem
w domu i doszedłem do siebie, poszedłem odwiedzić Zezela.
Bał się mnie wtedy.
Pamiętam ten strach w jego oczach, ale jeszcze jakąś pokorę i żal.
Był załamany. Ale ja nie przyszedłem przecież się mścić. Przypuszczałem, kto
stał za tym wszystkim, a on tylko potwierdził moją teorię.
Przypomniałem sobie
wydarzenia sprzed kilku miesięcy.
Ktoś zamordował
sąsiadkę Zezela podczas poszukiwania czegoś cennego. Policyjne śledztwo utknęło
w martwym punkcie, ale ja obstawiałem nie Schrödingera, a Bractwo
Miast.
Moja teoria była taka:
wysłannicy Bractwa dowiedzieli się, że Zezel wszedł w posiadanie
skradzionego miecza katowskiego i próbowali go odzyskać. Włamali się.
Nakryła ich sąsiadka, wścibska staruszka, a może babcina zaufana koleżanka
– tak czy siak zamordowali ją, po czym uciekli. Myślę, że Zezel miał trochę
szczęścia, że nie dopadli jego –w końcu był w domu. Spanikowany,
powierzył mi swoje rzeczy. Zapewne ktoś go obserwował – i w ten sposób
Bractwo dowiedziało się o moim istnieniu. Sprawdzili, kim jestem. Potem uznali,
że skoro miecz został przekazany mnie, z łatwością go sobie odbiorą.
Tamtego dnia Zezel
zgłosił się na policję, kiedy tylko ode mnie wyszedł. W końcu przez chwilę
był nawet podejrzanym w sprawie zabójstwa sąsiadki.
Do domu wrócił późno.
Co prawda policjanci go znali, gdyż Podkowa Leśna to nieduże miasto, więc jego
alibi sprawdzono „na poczekaniu”, ale zajęło to mimo wszystko trochę czasu.
Czynności śledcze na miejscu przestępstwa również się przeciągnęły i kiedy
Zezelowi oraz jego babci pozwolono wreszcie wejść do mieszkania, chłopak
poszedł od razu spać.
– Byłem wykończony – opowiadał. – Tylko
podłączyłem telefon do ładowarki, bo padła mi bateria, i od razu na ryj do
łóżka. Nie wiem, ile spałem, krótko jakoś. Godzinę? Dwie? Obudziło mnie
chrobotanie, naprawdę dziwny dźwięk, takie trzaski, chrupanie, niby niegłośne,
ale narastające. Trochę jak stukanie w klawiaturę. Otworzyłem oczy
i myślałem, że nadal śnię. To był jakiś koszmar. Przez otwarte okno do
pokoju wsypywały się robale. To, co mnie obudziło, to był odgłos tysięcy małych
nóżek i pancerzy robactwa, którego nie potrafiłem, a nawet nie chciałem
nazwać. Stary, prawie zrobiłem w gacie! Ale nie to było najgorsze. Te
wszystkie robale zlały się w jedną masę. Nagle z tego kłębowiska
wysunęły się ręce, nogi, głowa – no, cały facet powstał. Chciałem uciec, ale
złapał mnie za gardło i popchnął z powrotem na łóżko.
– To był stworzeniec Schrödingera –
powiedziałem wówczas Zezelowi. – Widziałeś coś takiego u mnie
w akwarium. Ten był większy i potężniejszy.
– Stworzeniec-srożeniec – odparł chłopak
błyskotliwie. – Bałem się jak cholera. A facet mówi do mnie:
– P‑posiedzę
tu z tobą dziś w nocy. Będziesz musiał wyk‑konać pewne zadanie. Gdy
nadejdzie czas, p‑pojedziemy.
Pierwsza moja myśl –
wariat. Ale potem refleksja, że ten wariat zjawił się u mnie w domu
pod postacią robactwa. Pomyślałem, że może to ja zwariowałem. A facet mówi
dalej, jąkając się charakterystycznie:
– Masz
m‑miecz. Weźmiesz go. Z nikim nie b‑będziesz rozmawiał.
Zapewniłem go, że
oczywiście, z nikim.
– Ta
k‑kobieta na d‑dole. Chcesz, żeby żyła dalej, p‑prawda?
No i zrozumiałem,
że mam trzymać gębę na kłódkę, bo inaczej spotka mnie i babcię coś bardzo
przykrego. A on dalej tak siedział bez ruchu. Próbowałem coś zagadywać, ale
milczał jak grób. W końcu, nie mając nic innego do roboty, przysnąłem
trochę. Wiesz, taki przerywany, ciężki sen. Nagle facet mnie budzi i mówi:
– Jedziemy.
Weź miecz.
Wyciągnąłem miecz
z kryjówki i zdążyłem jeszcze złapać telefon, kiedy chwycił mnie za
kark i poprowadził do samochodu.
Kiedy jechaliśmy do
Warszawy, włączyłem komórkę. Zadzwoniłeś. Ale oczywiście nie mogłem ci
o niczym powiedzieć. Ten typ prowadził samochód i nie patrzył na
drogę, tylko na mnie. Przez cały czas naszej rozmowy trzymał mnie za kark.
Wydaje mi się, że zaskoczyłem go tym, że zdążyłem odebrać telefon, i już
tylko pilnował, czy aby nie powiem czegoś, po czym będzie zmuszony urwać mi
głowę. Zacząłem kombinować, jakby ci przekazać jakąś wiadomość, jakieś
zaszyfrowane wołanie o pomoc. No i wymyśliłem, ale się rozłączyłeś.
– Co? – wybałuszyłem oczy.
– No, tak sobie ułożyłem w głowie… Ty
przecież wiesz, że moja babcia jest cholernie zdrowa i nic jej nie dolega.
Nieraz ci przecież o tym wspominałem. No i powiedziałem do słuchawki:
„Cholernie ekspresowo leki przyjęła”.
Pomyślałem chwilę
i roześmiałem się głośno.
– „CHELP”? Wysłałeś mi komunikat „CHELP”?
Przez ”ce-ha”?
Zezel też zaczął się
śmiać.
– Wiesz, jak trudno coś takiego wymyślić
pod presją?!
Łzy pociekły mi
z oczu.
– Nie wiem, stary, chyba bym się nie
domyślił, ale już wtedy cię nie słuchałem, przepraszam.
Opowiedziałem mu całą
historię.
Nie mam chłopakowi nic
do zarzucenia. Czy będąc w jego sytuacji sam zachowałbym się inaczej?
Teraz leżałem
rozciągnięty na kanapie, zerkałem mu przez ramię, i od czasu do czasu docinałem, kiedy coś
mnie rozbawiło.
– Znowu gołe panienki oglądasz? Powinieneś
jednak znaleźć sobie dziewczynę.
Zezel się zaczerwienił,
ale odparł z godnością:
– Nieprawda, robię coś innego, ale teraz
wszędzie się wpychają reklamy z gołymi laskami.
– Chyba spytam Annę, czy może ma równie
ładną młodszą siostrę.
– Nie mam. – Usłyszałem głos Anny,
wchodzącej z zakupami do pokoju. – Ale miło wiedzieć, że uważasz mnie za
na tyle atrakcyjną, żeby polecić mój typ urody koledze.
Nastała moja kolej,
żeby nieco spąsowieć. Chciałem coś odpowiedzieć, ale dziwnie zabrakło mi słów.
– Ale właściwie to nie wiem, czy mnie nie
obrażasz tą „młodszą” – dodała. – I może ktoś mi pomoże z tymi
siatami? Dżentelmeni, helooł!
Zerwałem się
i odebrałem od niej reklamówki.
– Dzięki za zakupy – mruknąłem, ciesząc
się ze zmiany tematu. – Zezel, głodomorze, podobno faceci to najlepsi kucharze,
więc pozwólmy Ani odpocząć, a sami coś upichcimy.
– Shit! – syknął Zezel z udawaną
niechęcią.
– Tego akurat nie mamy – odpowiedziałem,
z namaszczeniem przeglądając zakupy i kierując się w stronę
przejścia do kuchni. – Ale jeśli poczekasz, to może po kolacji...
– Spadajcie! – Anna zatkała uszy
i rzuciła się na kanapę, dokładnie tak samo jak ja przed chwilą.
Zezel wstał
i podał dziewczynie pilota, którego skwapliwie chwyciła i natychmiast
włączyła telewizor.
Siedzieliśmy przy stole
w kuchni i jedliśmy kanapki. Plan przewidywał co prawda spaghetti,
ale Zezel przesolił makaron, a ja przypaliłem sos. Anna stwierdziła, że to
nawet dobrze, bo nie będziemy się opychać na noc tłustym żarciem, było mi
jednak głupio. Kanapki wyszły całkiem nieźle – no ale raczej trudno schrzanić
kanapki.
– Udało
wam się coś znaleźć? – zapytałem, chociaż znałem odpowiedź.
We trójkę usiłowaliśmy
namierzyć schronienie Schrödingera, ale do tej pory bezskutecznie. Zezel,
mający kontakty w świecie okultyzmu, nie zdołał nic odnaleźć. Fakt, że
szukał głównie przez Internet, ale właśnie w tym był najlepszy. Anna
z kolei używała bardziej tradycyjnych kanałów: portret pamięciowy
i kumple policjanci. Również bez rezultatu.
Gdyby coś odnaleźli, na
pewno chcieliby mnie o tym poinformować.
Tak jak się
spodziewałem, pokręcili przecząco głowami.
1 Kwinta – zakład polegający na wytypowaniu
zwycięskich koni w pięciu następujących po sobie gonitwach (przyp. autora).
Jakoś nie powaliły mnie te fragmenty ,rzecz gustu zapewne .
OdpowiedzUsuńZ tym się akurat zgodzę :P niestety na resztę mojej opinii trzeba czekać aż GC da zielone światło mojej opinii (czyli gdzieś na premierę "Orderu")
Usuń