środa, 23 grudnia 2015

Zgubiona w anielskiej studni

Kiedy polski fantasta słyszy hasło "anioły" w pierwszej chwili myśli o "Siewcy wiatru", czy właściwie o całym cyklu "Zastępy anielskie" autorstwa Mai Lidii Kossakowskiej. W drugiej kolejności (choć to pewnie zależy od człowieka), leci skojarzenie z "Kłamcą" Jakuba Ćwieka, nazywanego niegdyś "Kossakowską w spodniach". Wspólnym elementem obu cykli jest swoista jednoznaczność anielskości. Czy Bóg  jest czy go nie ma, anioły są podzielone na klasy, trawią je ich własne ambicje i są wyposażone w nieodłączne skrzydła. Przy czym oboje autorów pełnymi garściami czerpie z chrześcijańskiej mitologii. W sumie więc nie dziwota, że widząc tytuł "Studnia zagubionych aniołów" spodziewałam się czegoś minimalnie podobnego, a już na pewno oczekiwałam pojawienia się niebiańskich "gołębiarzy". Cóż, nic bardziej mylnego. W zasadzie powieść Artura Laisena okazała się zupełnie odmienna od tego, co spodziewałam się, czy też chciałam dostać. Możliwe, że poniekąd wpłynęło to na mój odbiór całości, choć jak zwykle starałam się być chłodno-obiektywna.

Wydawnictwo chyba bardzo lubi minimalistyczne okładki

Streszczenie fabuły w tym miejscu w zasadzie mija się z celem, ponieważ nie potrafiłabym napisać czegoś odmiennego od tego, co możecie przeczytać na stronie Genius Creations. Problem polega na tym, iż nie bardzo wiem, o czym jest ta książka. Międzywymiarowa przygoda czwórki bohaterów, z których tylko dwójka naprawdę zdaje się mieć znaczenie, zaczyna się w zasadzie dopiero w połowie powieści i jawi się być częścią czegoś dużo większego niż te 350 stron, serwowane nam przez autora. I tak w zasadzie jest, choć bez tej wiedzy, czytanie tego dzieła wiąże się z nielichą konsternacją.

Muszę przyznać, że nie wiem co napisać. Nie potrafię bliżej określić swoich uczuć po przeczytaniu "Studni...". W sumie to nie bardzo wiedziałam z czym właśnie się zetknęłam, więc zaczęłam rozbierać powieść na czynniki pierwsze, żeby jakoś to ogarnąć. Polubiłam Joannę i Tomasza, chociaż tego drugiego bardziej "w formie" Ariela. Wówczas wydawał mi się naprawdę szczery i prawdziwszy od "udawanego" Tomasza. Choć nie mogę oprzeć się wrażeniu, że straszna merysujka z niego. Jest świetny we wszystkim, czego się podejmie i zadziwiające jak wiele z jego "ziemskich" umiejętności (jazda konna, walka kataną, znajomość kendo) przydaje się w Świecie Błękitu. I wszystko tak cudownie mu się udaje w zasadzie już od pierwszego kroku w nieznanej krainie. Mimo całej sympatii, jaką zaczęłam do niego odczuwać, jest zbyt idealny, nawet z tym mrokiem, który czai się w ciemnościach pod jego skórą. I zadziwiające jak bardzo sprawia wrażenie właściwego, by nie rzecz dobrego przy pozornej sielance Hammanu. Za to Kinga, mimo swej rzekomej niezbędności dla ocalenia wspomnianego uniwersum, wydaje mi się bohaterką niemal zupełnie zbędną. Choć wymieniana jest jako jedna z głównych postaci, pojawia się tak rzadko i jest tak mało hmmm aktywna, że pewnie nie zauważyłabym jej braku. Oczywiście jej zachowanie może być jedynie wstępem, przygrywką do większej całości, w której jej postać będzie wręcz nieodzowna do zaistnienia jakiegoś ważnego elementu. Teraz jednak, jest bo jest. Jej obecność ni to ziębi ni grzeje, a nic tak mnie nie deprymuje, jak postać, do której nic nie czuje. Już Michał jest w tym lepszy, ponieważ przynajmniej mnie irytuje, a to zawsze jakaś odczytelnicza reakcja.
Z TwarzoKsiążki autora pozwoliłam sobie pożyczyć jedną z prototypowych okładek "Studni..."

Podobała mi się także egzotyczność Hamanu, jego baśniowość przywodząca na myśl opowieści Szeherezady z tysiąca i jednej nocy. Przy czym barwność i plastyczność opisów potrafiła niemal odurzyć, ale... No właśnie. Coś z tą powieścią jest nie tak? Najgorsze jest to, że trudno ubrać mi w słowa, co dokładnie mi nie pasowało. Może to przez swoiste zagubienie w treści i zmarszczone czoło, będące wynikiem ciągłego zastanawiania się "O co w tym wszystkim chodzi?" W momencie, kiedy zaczyna się to choć minimalnie wyjaśniać, autor dorzuca nowych sekretów, dodatkową garść tajemnic i szczyptę zagmatwania, co jeszcze bardziej wprowadzało mnie w konsternację. Oczywiście zamiast starać się rozwiązać zagadkę całości i odkryć zamiary autora, mogłam po prostu dać porwać się opowieści, ale po prostu nie potrafiłam. Zupełnie jakby pomiędzy mną a fabułą była warstwa dymu zaburzająca jej odbiór... Ech, nie wiem, czy dobrze tłumaczę, o co mi chodzi.

Więc, co w zasadzie było nie tak? Z początku wydawało mi się, że może chodzić o ciężar rozłożenia fabuły. Akcja zagęszcza się tylko w dwóch miejscach: podczas trwania sceny w pociągu (niemal dokładny środek powieści) i mrocznym lesie, do którego wkracza Ariel (sam jej koniec). W tych dwóch punktach napięcie gwałtownie rośnie, a po ich przebrzmieniu leci na łeb na szyje, by w pozostałej części fabuły osiągnąć płaskość heblowanej deski (może trochę przesadzam, ale ta hiperbola, chyba najlepiej obrazuje o co mi chodzi). A może to przez mistycyzm? Specyficzny charakter historii, która wyjaśnia, nic niewyjaśniając, pozostawia jedynie sieć niepotwierdzonych domysłów, które wysnułam sobie jako czytelniczka. Niestety nie wiem, jak bardzo są trafne i chyba w tej niepewności leży jeden z moich zarzutów.

Anioł Nie-Anioł w pokrętny sposób oddający charakter pewnych postaci w powieści

Zdaję sobie sprawę, jak bardzo mętna jest moja opinia o tej książce. Dostrzegam jej zalety, ale nie bardzo potrafię sprecyzować wady. Jest w niej coś niepokojąco dziwnego, specyficznego, coś co wymyka się moim gustom i zdolnościom poznawczym. Mam świadomość, że powieść ta może się podobać, ba jestem wręcz przekonana, iż znajdzie też swoich licznych zwolenników, ale (bo po takich słowach zazwyczaj pojawia się "ale") i przeciwników. Ja sama czuje się zawieszona gdzieś pomiędzy, nie potrafiąc skierować się w jedną czy w drugą stronę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz