Ponieważ mój Luby niemal boleśnie zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo lubię serię Dragon Lance (został "delikatnie zmuszony" do przeczytania trzech podstawowych tomów Kronik, przez które przebrnął, sądząc po jego minie, tylko dzięki uczuciu do mnie) oraz mojej niegasnącej sympatii do serii gier Neverwinter Night's, dlatego też w ramach rewanżu za DL (czy też słodkiej zemsty), postanowił "zmotywować mnie" do przeczytania "Pęcioksięgu Cadderly'ego" autorstwa R. A. Salvatore'a ze świata Forgotten Realms. Samo uniwersum w jakiś tam sposób było mi znane (jak chyba każdemu fanowi fantastyki) i gdzieś tam kiedyś jakieś powieści przewinęły się przez moją czytaczą karierę, ale sama jakoś bardzo się w temat nie zagłębiałam. Zawsze było coś innego do przeczytania, ale skoro Luby "prosił", "zachęcał" i "motywował" w końcu trzeba było się zebrać. Chociażby ze zwykłej, ludzkiej ciekawości. Zaczęłam się niepokoić, kiedy jeden ze znajomych, po usłyszeniu, co aktualnie czytam, nazwał mnie "masochistką", ale przecież już zaczęłam i przecież nie było tak źle.
W sumie to postanowiłam przygotować mikromaraton recenzji z całej pentalogii.
Wielki czarnoksiężnik Aballister, dzięki pomocy przebiegłego impa Durzila, w końcu zdobywa wszystkie składniki potrzebne do stworzenia Klątwy Chaosu, co z kolei ma mu umożliwić podbicie całego regionu w imieniu Talony - złej bogini trucizn. Jednak nim całe Zamczysko Trójcy stanie się ośrodkiem władzy, trzeba zniszczyć Wielką Bibliotekę Naukową - siedzibę dwóch zakonów bogów dobra i nauki - Deneira i Oghmy. Choć posunięcie samo w sobie wydaje się dość ryzykowne, to jednak może przynieść niezwykle wymierne skutki i zaważyć o losach całej wojny. Tym czasem w Bibliotece młody Cadderly wiedzie dość beztroskie życie, pełne pakowania się w drobne problemy związane głównie z jego nietuzinkowymi wynalazkami. Jeszcze nie wie, że bóg, któremu oddaje cześć przez swoje umiłowanie do wiedzy, wyznaczył mu trudne zadanie, wymagające od ucznia-kapłana więcej, niż ten mógłby się spodziewać.
Historia jest bardzo prosta: klasyczny antagonista o raczej skromnych ambicjach (nie chce przecież zdobyć panowania nad światem, wystarczy mu "region", na którym znajdują się tylko góry, puszcza elfów, jedna, ludzka mieścina i oczywiście wspomniane biblioteka) ma zły plan i pragnie go zrealizować nie przebierając w środkach. Na drodze do osiągnięcia celu staje młody idealista z wiernymi przyjaciółmi. Cała ich eskapada w biblioteczne katakumby i walki ze szkieletami tudzież innymi nieumarłymi nieustannie kojarzyły mi się z "pierwszym poziomem lochów", na końcu których czekał boss o wiele potężniejszy od pozostałych przeciwników. Brnąc przez kolejne opisy miałam nieodparte wrażenie, że śledzę relację z rozgrywki a nie niezwykle liniową fabułę. Sami bohaterowie natomiast wydają się bardzo nieskazitelni, wręcz niezachwiani w swoich postawach i już po pierwszej książce, nie wiem, czy cokolwiek może wpłynąć na ich charakter. Danika - wysoce wytrenowana mniszka, pełniąca rolę ukochanej głównego bohatera - jest niemal zbyt idealna, szczególnie, gdy w każdej scenie z nią za każdym razem podkreślane zostają jej niebywałe atuty (zarówno psychiczne jak i fizyczne). Natomiast dwójka krasnoludów - bracia Ivan i Pikel Bouldershoulderowie - cudownie niedorzeczna i niekiedy wyjątkowo durna para, zdaje się być zupełnie niezniszczalna. W starciu ze szkieletami byli niczym buldożer wobec domków z kart, choć fakt, animowane kupki kości to raczej marni przeciwnicy.
W sumie największą trudność w trakcie czytania sprawiło mi tłumaczenie, a raczej zgrzyty niepasujące do kontekstu. Na ten przykład Klątwa Chaosu jest nazywana Agentem Talony i, o ile określenie to pasowałoby mi do jakiejkolwiek istoty żywej (ewentualnie wykazującej się szczątkowym umysłem), to wobec bliżej niematerialnej hmmm aury zła (?) jest to średnio odpowiednie. Mam przeczucie, że w oryginale mogło zostać użyte określenie 'Talon's Agent', co równie dobrze można przetłumaczyć jako "Czynnik Talony", co wydaje mi się nieco odpowiedniejsze. Kolejny taki dysonans pojawia się, gdy przeczytałam, że Danika miała "truskawkowo-blond włosy" (tak, dokładnie w ten sposób zapisane), co sugeruje wystąpienie u niej dwóch oddzielnych kolorów: truskawkowego i blond właśnie. Oczywiście w języku angielskim istnieje określenie "strawberry blond" opisujące nieco rudawy odcień blondu... Nie wiem. Może dwadzieścia lat temu inaczej się tłumaczyło, mnie w każdym razie bolą oczy jak patrze na coś takiego.
Okładka amerykańskiego wydania. Tak dla ciekawych.
W ogólnym rozrachunku pierwszy tom czytało mi się naprawdę przyjemnie. Fakt, sama historia jest niezwykle prosta i nie wymaga dużego zaangażowania, dlatego też w trakcie czytania i starałam się zbyt wiele nie myśleć i nie analizować poczynań bohaterów, żeby nie daj Boże nie wyprzedzić fabuły. Zero intryg, gwałtownych zmian stron czy zawiłości rodem z "Gry o Tron" czy "Mody na Sukces". "Kantyczka" to zwyczajna historia ale naprawdę dobrze opisana, na tyle sprawnie, że prostota fabuły nie jest tak odczuwalna. Choć fakt, do tłumaczenia (czy też redakcji) mogłabym się przyczepić. Kiedy jednak człowiek uświadamia sobie, że opowieść ta jest oparta na kanonicznym wręcz systemie gier D&D, zaczyna traktować ją z pewnym przymrużeniem oka, a co za tym idzie, człowiek lepiej się przy niej bawi. Nawet wiewiórka-albinos występująca w roli psa gończego nie jest pozbawiona komicznego uroku. W ten oto sposób przez pierwszy tom "Pięcioksięgu Cadderly'ego" przebrnęłam całkiem sprawnie i ze sporą dozą przyjemności, więc może z pozostałymi częściami nie będzie tak źle?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz