Kolejna część "Pięcioksięgu Cadderly'ego" już za mną i wciąż jestem dość pozytywnie zaskoczona całością. Młody kapłan przeżywa poważne rozterki moralne po tym, czego dokonał w bibliotecznych katakumbach i non stop neguje narzucane mu przez wszystkich bohaterstwo, co nieco rozprasza go w jego badaniach. Wciąż nie wie, co oznacza tajemniczy symbol umieszczony na butelce, w której zamknięta była Klątwa Chaosu - trójzębu z trzema butelkami w kształcie łez. Tymczasem w Bibliotece zjawia się młody (jeśli takiego określenia można użyć wobec stuletniego elfa) książę Elbereth - syn władcy elfów z Shilmisty. Jego misja jest podwójnie trudna, gdyż nie dość, że jego pobratymcy walczą z przeważającymi siłami wroga, to jeszcze musi przełknąć swoją dumę i prosić ludzi o pomoc. Ci natomiast, jakby specjalnie chcieli przysporzyć mu trosk i zmartwień, jako jedyne rozwiązanie problemu wskazują młodego kapłana, który na wszelkie możliwe sposoby stroni od walki. Do tego dwa uparte krasnoludy i drugi, jeszcze bardziej tchórzliwy kapłan - Kierkan Rufo, który pragnie odkupić swe czyny, pośrednio odpowiadające za rozprzestrzenienie się Klątwy Chaosu po Bibliotece. Jedynie mniszka, będąca w stanie rozbić głaz głową wydaje się być cennym nabytkiem dla sprawy, ale co, jako człowiek, może ona zrobić. Mimo wewnętrznych niesnasek, pojawiających się już na samym początku znajomości, drużyna rusza do lasów Shilmisty, by stawić czoła nieznanemu przeciwnikowi.
Okładka wydania, które posiadam pozwala mi na własne oczy przekonać się, jak wyglądają pewne dwa krasnoludy :)
Jeśli szukacie oryginalnej i nietuzinkowej powieści, to zdecydowanie nie jest książka dla Was. Przed wyruszeniem w drogę zebrano drużynę, w której krasnoludy nie znoszą elfa, czującego pogardę do każdego, kto elfem nie jest. Do tego pozorny lider z rozterkami (który mnie osobiście zaczął przypominać Tannisa półelfa z serii DL), tchórz, który w zasadzie nic nie wnosi do drużyny i "przekoksana" mniszka. Do tego wszystkie orki, gobliny i tym podobne stwory są bezwzględnie złe, a reszta ras jest jest nieskazitelnie dobra. Ale umówmy się, nie czytam tej serii dla rewolucyjnych pomysłów. Więc w sumie dlaczego? Zaczynam podejrzewać jakiś sentymentalny urok, ponieważ mimo ewidentnej prostoty, powieść wciąga. Oczywiście jest pełna przesady. Nieskazitelna Danica (pisownia w książce różna) wydaje się potrafić dosłownie wszystko dzięki treningowi, dyscyplinie i sile swego umysłu: wysączanie trucizny z rany, tamowanie krwotoków, stawianie oporu potężnym klątwom... Pominę już fakt, że stanowi jednoosobowy oddział zagłady dla orków i goblinów. Rambo, Terminator i Chuck Norris to przy niej cienkie Bolki, a do tego najlepsi mnisi Shaolin nie byliby w stanie jej sprostać.
Podobnie sprawa wygląda w przypadku Ivana i Pikela - dwóch braci-krasnoludów z odmiennym charakterem. Kiedy oni pojawiają się na polu bitwy, człowiekowi wydaje się, że hordy przeciwników to dla nich za mało. Autentycznie. Nie raz nie dwa miałam wrażenie, iż byliby w stanie wygrać całą wojnę, gdyby im na to pozwolić. I tu pojawia się zgrzyt, bo samodzielne przygody dwójki tak niezrównanych wojowników, są traktowane jako humorystyczny przerywnik, nieraz ciężkiej od patosu walki. I co najgorsze nie ten tryskający błyskotliwym dowcipem, ale nie kiedy po prostu głupi, co zwyczajnie nie pasuje mi do bohaterów z długoletnim, awanturniczym stażem i obeznaniem w taktyce wojskowej. Jednak poza tymi drobnymi wyjątkami trudno nie lubić braci Bouldershoulderów, a w szczególności Pikela z jego małą druidyczną obsesją. Wyobrażenie sobie zielonobrodego krasnoluda porozumiewającego się mnemonikami i wymachującymi "drzewkiem" bywa nieraz bardzo pocieszne.
Elfy przedstawione przez Salvatore'a są tak sztampowe, że głowa mała, a książę Elbereth jest tu sztandarowym przykładem dumnego i zadufanego w sobie długouchego. Poza tym jako rasa walczą tak świetnie, że raptem dwieście łuków jest w stanie dość długo bronić Shilmisty przed przeważającymi siłami wroga. 300 Spartan powinno się od nich uczyć, a Helmowy Jar wybroniłby się bez pomocy Gandalfa, gdyby zamiast elfów Elronda pojawił się te, pod wodzą Elberetha. I możecie mi wierzyć albo nie, ale "cheaty", które odstawiał Legolas w filmowym "Hobbicie" są niczym w porównaniu ze sztuczkami Shayleigh - jednej z najlepszych elfich wojowniczek z Shilmisty.
Sam Cadderly dosłownie nurza się w umęczeniu sumienia w związku z koniecznym zabijaniem wrogów i fakt faktem, w miarę upływu lektury zaczyna to męczyć. Sytuacja przypomina mi przerysowanie postaci Tannisa z animowanej adaptacji "Smoków jesiennego zmierzchu", gdzie bohater ten w niemal każdej indywidualnej scenie narzekał jak bardzo nie chce przyjąć na siebie odpowiedzialności dowodzenia grupą, co było naprawdę irytujące. W przypadku Cadderly'ego jeszcze jesteśmy w stanie mu wypaczyć podobne rozterki, głównie dlatego, że to w zasadzie dzieciak, na którego spadło wielkie brzemię. Poza tym przypomina świeżego gracza, który dopiero poznaje zasady rządzące danym system, ale szybko łapie kolejne "pedeki" i odblokowuje kolejne "skille", by dorównać pozostałym członkom "teamu".
Może się wydawać, że narzekam na "Mroki Puszczy", ale mimo wszystkim kliszom i przerysowaniom, całość czytało mi się naprawdę dobrze. Znów dostałam prostą, wręcz liniową historię, jednak napisaną na tyle sprawnie i wciągająco, że niemal nie czułam tych wszystkich mankamentów. Albo inaczej, całkiem nieźle potrafiłam się z nich śmiać, a co za tym idzie dobrze bawić w trakcie czytania. Czuję, że opowieści te grają u mnie na pewnym sentymencie do tego typu historii, ale w sumie przecież człowiekowi własnie o to chodzi, gdy sięga po tak klasyczne heroic fantasy. Nie mniej jednak, wciąż nie czuję się zniechęcona, więc czytam dalej. Zobaczymy co z tego wyniknie.
Elfy przedstawione przez Salvatore'a są tak sztampowe, że głowa mała, a książę Elbereth jest tu sztandarowym przykładem dumnego i zadufanego w sobie długouchego. Poza tym jako rasa walczą tak świetnie, że raptem dwieście łuków jest w stanie dość długo bronić Shilmisty przed przeważającymi siłami wroga. 300 Spartan powinno się od nich uczyć, a Helmowy Jar wybroniłby się bez pomocy Gandalfa, gdyby zamiast elfów Elronda pojawił się te, pod wodzą Elberetha. I możecie mi wierzyć albo nie, ale "cheaty", które odstawiał Legolas w filmowym "Hobbicie" są niczym w porównaniu ze sztuczkami Shayleigh - jednej z najlepszych elfich wojowniczek z Shilmisty.
... i okładka amerykańskiego wydania dla porównania.
Sam Cadderly dosłownie nurza się w umęczeniu sumienia w związku z koniecznym zabijaniem wrogów i fakt faktem, w miarę upływu lektury zaczyna to męczyć. Sytuacja przypomina mi przerysowanie postaci Tannisa z animowanej adaptacji "Smoków jesiennego zmierzchu", gdzie bohater ten w niemal każdej indywidualnej scenie narzekał jak bardzo nie chce przyjąć na siebie odpowiedzialności dowodzenia grupą, co było naprawdę irytujące. W przypadku Cadderly'ego jeszcze jesteśmy w stanie mu wypaczyć podobne rozterki, głównie dlatego, że to w zasadzie dzieciak, na którego spadło wielkie brzemię. Poza tym przypomina świeżego gracza, który dopiero poznaje zasady rządzące danym system, ale szybko łapie kolejne "pedeki" i odblokowuje kolejne "skille", by dorównać pozostałym członkom "teamu".
Może się wydawać, że narzekam na "Mroki Puszczy", ale mimo wszystkim kliszom i przerysowaniom, całość czytało mi się naprawdę dobrze. Znów dostałam prostą, wręcz liniową historię, jednak napisaną na tyle sprawnie i wciągająco, że niemal nie czułam tych wszystkich mankamentów. Albo inaczej, całkiem nieźle potrafiłam się z nich śmiać, a co za tym idzie dobrze bawić w trakcie czytania. Czuję, że opowieści te grają u mnie na pewnym sentymencie do tego typu historii, ale w sumie przecież człowiekowi własnie o to chodzi, gdy sięga po tak klasyczne heroic fantasy. Nie mniej jednak, wciąż nie czuję się zniechęcona, więc czytam dalej. Zobaczymy co z tego wyniknie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz