Po udziale w walkach o puszczę elfów, Cadderly opuszcza Wielką Bibliotekę Naukową. Jest zagubiony, roztrzęsiony i zdaje się wątpić we wszystko, w co kiedykolwiek wierzył: w zakon, w Deneira, nawet swoją miłość do Daniki. Dlatego też zaszywa się w pokoju małej gospody położonej w Caradoonie w nadziei, że znajdzie tam odpowiedzi na trawiące go pytania. Idąc za radą Przełożonej w Księgach Pertelopy, studiuje Świętą Księgę Deneira, ale zamiast upragnionych rozwiązań, pojawia się coraz więcej niewiadomych, na które musi znaleźć odpowiedź. Jakby tego było mało, budzą się w nim niezwykłe zdolności, których nie powinien posiadać kapłan na jego poziomie wtajemniczenia. Tymczasem Czarnoksiężnik z Zamczyska Trójcy postanawia wysłać śladem Cadderly'ego elitarny oddział Czarnych Masek - najbardziej skutecznych zabójców jakich znał region, w którym toczy się opowieść.
W końcu w trzecim tomie faktyczny ciężar waleczno-decyzyjny zostaje przeniesiony na Cadderly'ego i nareszcie młody kapłan coś potrafi. Wiem, że zdobycie odpowiedniej ilości "pedeków" musiało potrwać, ale w trakcie tego nie musiał być taki irytujący. Szczególnie w drugim tomie. Ale w końcu działa i pokazuje na co go stać, a nowa, bardziej zdecydowana wersja Cadderly'ego zdecydowanie przypadła mi do gustu. Nareszcie przestał odstawać od reszty drużyny, której członkowie już na wstępie jakimś cudem posiadali bardziej zaawansowane umiejętności od niego. Widać nie wszystkim dany jest równy start. Nie mniej jednak, jak każdy wysoko-levelowy kapłan, musiał wymienić swój ekwipunek na potężniejszy, dzięki czemu, jego wirujące dyski, które do tej pory wywoływały jedynie śmiech wśród przeciwników, w końcu zadają słuszne obrażenia. Nawet wzmocniona magicznie laska wydaje się jakby stworzona do walki. A już myślałam, że się nie doczekam i Cadderly wiecznie będzie stał w cieniu wojowniczych przyjaciół.
Chociaż po dwóch poprzednich książkach byłam w stanie przewidzieć losy oddziału Nocnych Masek, szczególnie w perspektywie spotkania z Danicą i braćmi Bouldershouderami, to jednak muszę przyznać, że dominujący antagonista tego tomu wybitnie się Salvatore'owi udał. Duch był naprawdę niepokojący ze swoją umiejętnością przejmowania ciała i mordowania tak, by ofiara patrzyła jak jej własne ciało ją zabija, albo też, jeszcze gorzej, gdy cios padał ze strony najbliższych. Przy czym asasyn ten był na tyle potężny, iż obawiałam się, że nawet Danica, nie byłaby w stanie mu sprostać (i tu mój Luby wtrąciłby dygresyjkę, że jeśli wiedziałabym o mnichach z D&D tyle, co on, to nie miałabym takich obaw. Z mojej strony dodam, że dzięki swej niewiedzy, choć trochę się zaskoczyłam). I w końcu też Cadderly musiał się prawdziwie zaangażować, żeby go pokonać, wykorzystując do tego nie tylko swoje nowonabyte, kapłańskie czary, ale i umiejętność logicznego myślenia wraz z nietuzinkowym planowaniem, co przecież nigdy u niego nie szwankowało.
A skoro już przy antagonistach jesteśmy to Abalister (główny, zły czarnoksiężnik) zaczął mnie bawić. Poważnie. Kiedy przy każdej możliwości powtarza, że to jego Talona wybrała, żeby podbił obszar całego regionu, nieustannie kojarzy mi się z doktorem Dundersztycem (główny przeciwnik Fineasza i Ferba z jednej z kreskówek Disney'a), którego plany ograniczały się do podboju terenu najbliższych trzech stanów. Fakt, że te zwykle spalały na panewce, również wydaje się ich łączyć. Swoją drogą kolejną rzeczą, która bawi mnie jako współczesną czytelniczkę jest ciągłe fabularne podkreślanie fraz "bogini zła", "bóg dobra", "słudzy zła"... jakby wszystko to co dobre było dobre dlatego, że jest dobre i na odwrót. I tak w kółko w idealnie czarno-białym świecie. I właśnie przez to jest on tak nierealny, a nie dlatego, że pojawiają się w nim czarodzieje i smoki. Orki i gobliny są złe bo są orkami i goblinami, a ludzi atakują tylko dlatego, że są złe... Ale gdy Danica bez mrugnięcia okiem masakruje kolejnych przeciwników to jest dobra i wspaniała... Oj dziś już taki manewr by nie przeszedł, chociażby patrząc na postaci z "Pieśni Lodu i Ognia", których nienawidziło się w pierwszej książce, a polubiło w kolejnych, poznając motywy ich działania. I na odwrót. W każdym razie taka jednoznaczność dobro vs zło rzadko kiedy zainteresuje współczesnego czytelnika, a szkoda.
I już tradycyjnie okładka w wersji polskiej...
W końcu w trzecim tomie faktyczny ciężar waleczno-decyzyjny zostaje przeniesiony na Cadderly'ego i nareszcie młody kapłan coś potrafi. Wiem, że zdobycie odpowiedniej ilości "pedeków" musiało potrwać, ale w trakcie tego nie musiał być taki irytujący. Szczególnie w drugim tomie. Ale w końcu działa i pokazuje na co go stać, a nowa, bardziej zdecydowana wersja Cadderly'ego zdecydowanie przypadła mi do gustu. Nareszcie przestał odstawać od reszty drużyny, której członkowie już na wstępie jakimś cudem posiadali bardziej zaawansowane umiejętności od niego. Widać nie wszystkim dany jest równy start. Nie mniej jednak, jak każdy wysoko-levelowy kapłan, musiał wymienić swój ekwipunek na potężniejszy, dzięki czemu, jego wirujące dyski, które do tej pory wywoływały jedynie śmiech wśród przeciwników, w końcu zadają słuszne obrażenia. Nawet wzmocniona magicznie laska wydaje się jakby stworzona do walki. A już myślałam, że się nie doczekam i Cadderly wiecznie będzie stał w cieniu wojowniczych przyjaciół.
Chociaż po dwóch poprzednich książkach byłam w stanie przewidzieć losy oddziału Nocnych Masek, szczególnie w perspektywie spotkania z Danicą i braćmi Bouldershouderami, to jednak muszę przyznać, że dominujący antagonista tego tomu wybitnie się Salvatore'owi udał. Duch był naprawdę niepokojący ze swoją umiejętnością przejmowania ciała i mordowania tak, by ofiara patrzyła jak jej własne ciało ją zabija, albo też, jeszcze gorzej, gdy cios padał ze strony najbliższych. Przy czym asasyn ten był na tyle potężny, iż obawiałam się, że nawet Danica, nie byłaby w stanie mu sprostać (i tu mój Luby wtrąciłby dygresyjkę, że jeśli wiedziałabym o mnichach z D&D tyle, co on, to nie miałabym takich obaw. Z mojej strony dodam, że dzięki swej niewiedzy, choć trochę się zaskoczyłam). I w końcu też Cadderly musiał się prawdziwie zaangażować, żeby go pokonać, wykorzystując do tego nie tylko swoje nowonabyte, kapłańskie czary, ale i umiejętność logicznego myślenia wraz z nietuzinkowym planowaniem, co przecież nigdy u niego nie szwankowało.
A skoro już przy antagonistach jesteśmy to Abalister (główny, zły czarnoksiężnik) zaczął mnie bawić. Poważnie. Kiedy przy każdej możliwości powtarza, że to jego Talona wybrała, żeby podbił obszar całego regionu, nieustannie kojarzy mi się z doktorem Dundersztycem (główny przeciwnik Fineasza i Ferba z jednej z kreskówek Disney'a), którego plany ograniczały się do podboju terenu najbliższych trzech stanów. Fakt, że te zwykle spalały na panewce, również wydaje się ich łączyć. Swoją drogą kolejną rzeczą, która bawi mnie jako współczesną czytelniczkę jest ciągłe fabularne podkreślanie fraz "bogini zła", "bóg dobra", "słudzy zła"... jakby wszystko to co dobre było dobre dlatego, że jest dobre i na odwrót. I tak w kółko w idealnie czarno-białym świecie. I właśnie przez to jest on tak nierealny, a nie dlatego, że pojawiają się w nim czarodzieje i smoki. Orki i gobliny są złe bo są orkami i goblinami, a ludzi atakują tylko dlatego, że są złe... Ale gdy Danica bez mrugnięcia okiem masakruje kolejnych przeciwników to jest dobra i wspaniała... Oj dziś już taki manewr by nie przeszedł, chociażby patrząc na postaci z "Pieśni Lodu i Ognia", których nienawidziło się w pierwszej książce, a polubiło w kolejnych, poznając motywy ich działania. I na odwrót. W każdym razie taka jednoznaczność dobro vs zło rzadko kiedy zainteresuje współczesnego czytelnika, a szkoda.
I amerykańska, bo czemu nie :)
Ale jest coś, co mnie solidnie w tej konkretnej części poirytowało, a mianowicie Rufo. Chociaż nie, tak po prawdzie tylko połowa winy leży po jego stronie, skoro jest już postacią, która, jeśli może coś popsuć, to to zrobi, nie ważne ile szans na poprawę by otrzymała. Resztę winy ponoszą pozostali bohaterowie, którzy do upadłego odpuszczają mu jego winy i wciąż zabierają na wyprawy. Naprawdę wściekłam się, kiedy Przełożony w Księgach Averly, postanowił zabrać ze sobą Rufo do Caradoonu, jakby uczeń nie mógł zostać w Bibliotece i za kare przepisywać jakieś księgi. Tym bardziej, że nie był tam nikomu potrzebny poza samemu autorowi, który chyba zwyczajnie potrzebował jakiegoś katalizatora zwrotów akcji i przechyleń szali na stronę zła, do czego przeznaczył "biednego" Rufa. Fakt, pozostali bohaterowie nauczyli się mu w końcu nie ufać, ale te trzy książki były oparte na tym samym schemacie działania: zło ma plan i chce podstępnie uderzyć w dobro, jakiś członek Zamczyska Trójcy wpływa na Rufo, ten zdradza przyjaciół dając złu przewagę, a Cadderly i tak znajduje sposób by to wszystko naprawić. To samo. W trzech kolejnych powieściach. Może gdybym nie czytała ich po kolei w tak krótkim odstępie czasu, tak bardzo by mnie to nie raziło, ale tak... eh
Fabularnie jest to najsłabsza z trzech przeczytanych przeze mnie części, głównie przez jej przewidywalność. Oparta jest na tym samym rysie co poprzednie, przez co jesteśmy w stanie dość dobrze przewidzieć, co się stanie. Złe wrażenie zaciera naprawdę porządny czarny charakter, którego można się obawiać. On i bardziej zdecydowany Cadderly ocalili tę książkę, choć muszę przyznać, że robiło się już ciężko. Z lekkim niepokojem patrzę na kolejne tomy. Do końca sagi zostały mi już tylko dwie powieści i mam nadzieję, że dalej może być już tylko lepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz