Książki czytam nałogowo i w podobnym trybie też je kupuje. Ostatnimi czasy w takiej ilości, że jedna z koleżanek śmiała się, że taniej by mi wyszło, gdybym paliła papierosy. W sumie, zależy ile. Jednak, jakby na to nie patrzeć, bez większego wahania można mnie zaliczyć do grona szalonych książkoholików. Trudno się więc dziwić, że kiedy czas i finanse pozwoliły, postanowiłam się wybrać na chyba największą orgię fanów słowa pisanego. A jeśli do tego dorzucić możliwość odwiedzenia Hadynki, której wizytę obiecywałam od początku jej studiów (czyli jakieś osiem lat z okładem), to wręcz nie mogłam nie wybrać się do Krakowa w poprzedni weekend. Miał być szał! Kulturalne rozmowy, polowanie na ulubionych autorów, dyskusje z blogerami, nawiązywanie znajomości i cała masa kupionych książek. A co było? Było zdecydowanie za dużo, jak na jedną małą Mróz!
Zaczęło bardzo niefortunnie od stania w deszczu i opóźnionego PKSa, co nie napawało optymistycznie. Potem było jeszcze ciekawiej, bo w trakcie drogi zdążyliśmy jeszcze zwiększyć opóźnienie i zgubić pasażera. Czyżby znaki od losu? Koniec końców trafiłam do Krakowa z ponad godzinnym opóźnieniem. Na szczęście na dworcu już czekała na mnie Hadynka z obietnicą grzanego miodu. Naprawdę niewiele trzeba było dla mej zmarzniętej duszy. A potem jeszcze miast spać na podłodze, Mróz dostała i poduszkę i kocyk i całe łóżko do swojej dyspozycji, by po rozmowach do poduchy, odespać podróż.
Następnego dnia było śniadanie i stawiająca na nogi kawa, a potem podróż na Targi. Tak szczerze, po łódzkich odległościach (i ponad 5 godzinach w pksie), ta 20 minutowa podróż od Jaskini Hadyny wydawała mi się lewie mrugnięciem oka, szczególnie w takim towarzystwie. Trafić na Targi było wybitnie łatwo - wystarczyło podążać za tłumem, umilając sobie czas podsłuchiwaniem rozmów o książkach. Na miejscu szok, niedowierzanie, konsternacja. Zakręcająca wokół placu kolejka wyglądała gorzej niż na Pyrkonie, dlatego też z radością pomaszerowałam do wejścia VIP, którym to wpuszczano pisarzy, wystawców, media i blogerów. Kolejne zdziwienie wywołał fakt, że tam również ustawiła się kolejka. Fakt, rozsądnej długości, ale te 10 minut dla niektórych i tak było za długo. W każdym razie na wejściu tajemnica powolnego rytmu wchodzenia się wyjaśniła. Każdą osobę sprawdzała ochrona przy pomocy ręcznych wykrywaczy metalu i rzucenia okiem na zawartość toreb plecaków. Pod presją sfrustrowanych tłumów, uwijali się jak w ukropie, by w jak najkrótszym czasie przemielić jak największą liczbę osób, ale średnio im to wychodziło.
Dalej wcale nie było lepiej, choć nie powinnam narzekać, skoro weszłam na wydrukowany z maila świstek. Ale tęsknota za plakietką z napisem "Blogger" pozostała. Koniec października przywitał wszystkich mocno zimowymi temperaturami, nic więc dziwnego, że każdy z uczestników Targów miał ze sobą dość ciepłą kurtkę. Oczywiście organizatorzy przewidzieli szatnie by można było w nich zostawić wszelkie okrycia wierzchnie. Nie przewidzieli tylko liczby chętnych, co poskutkowało niemal błyskawicznym brakiem numerków i koniecznością dźwigania kurtek wraz z tobołami pełnymi książek (w duszy dziękowałam zrządzeniu losu, które doprowadziło do tego, że miałam plecak a nie zwyczajową torbę). Ale wracając do TŁUMÓW. Przejście przez kolejne alejki graniczyło z cudem, a gdy na którymś ze stoisk usadowił się autor, stawało się wręcz niemożliwe. Kojarzycie pociągi z Woodstocku? Ścisk był podobny, a w każdym razie niewiele mu brakowało.
Swoją droga patrząc na ilość ludzi odwiedzających Krakowskie Targi Książki, poczyniłam kilka swobodnych obserwacji. Po pierwsze, jeśli czytelnictwo w Polsce zanika, to skąd się wzięły te tłumy? Młodzi, starzy, rodzinny z dziećmi, postrzelone nastolatki, zakuci w zbroje rycerze... Wyglądało jakby cały polski półświatek czytelniczy zjechał się tego dnia do Krakowa. I nie, Polacy wcale nie czytają. W ogóle. Po drugie, zawsze zastanawiałam się, po co rodzice ciągną na tego typu zjazdy ledwie raczkujące pociechy. I odkryłam! Chodzi o wózek! Ten cudowny trój- lub czterokołowy taran cudownie tarasuje największe zatory! Z nim można olać tłum i pchać się tam, gdzie oczy poniosą, nie zważając na rozjechane palce i rozpychane ciała. Aż dziwi, że żaden z rodziców nie wpadł na pomysł modyfikacji wózka i nie zamontował z przodu spychacza. Przecież zwiększyłoby to skuteczność przemarszu, tylko niewielkim kosztem spadku uroków wizualnych. Po trzecie, wydawało mi się, że jakoś opanowałam mój wewnętrzny introwertyzm... Ale jednak się pomyliłam. Chyba bardziej już uzewnętrznić się nie mógł. Marzenia o cichej księgarni, gdzie mogłabym spełniać swoje książkowe zachciewajki, a także o rozmowach z jej właścicielem tylko stały się dużo bardziej intensywne.
Nie da się jednak ukryć, że miałam wrażenie iż wydawnictwa powariowały, oddając swoje książki za (moim skromnym zdaniem) pół darmo. Poziom sympatyczności przebili chyba ludzie od SQN. Jeden z panów czuwających bystrym okiem nad stoiskiem, gdy tylko usłyszał z jaką pasją opowiadam Hadynce o najnowszej książce Ćwieka ("Przez stany popświadomości") zasugerował, że mogę jeszcze złapać autora i poprosić o autograf.Kiedy już znalazłam się przy kasie, bardzo miła dziewczyna spytała czy słyszałam o ich promocji "3 w cenie 2"... i tym sposobem odeszłam stamtąd z trzema książkami i szmacianą torbą, z którą dumnie chodziłam całe Targi. Tylko szkoda, że tak szybko poczułam się zmęczona, a raczej sfrustrowana tłumem, ludźmi i faktem, że muszę walczyć o każdy krok, że zamiast snuć się po alejkach i oglądać wystawców, zdecydowałam się na odwiedzenie tylko tych, których książki z góry planowałam kupić.
Co zadziwiające, nie spodziewałam się ile wytchnienia złapię w jednej z targowych kafejek. I to nie dlatego, że w ciszy i spokoju można było napić się kawy przy wygodnym stoliku. O takich luksusach to można było zapomnieć, ponieważ TŁUMY ciągnęły i tam, by choć na chwilę sobie usiąść. Ale, o niebiosa, udało nam się trafić z Hadynką na wolny kawałek podłogi. Szczęście wyglądało jak metrowy kawałek szarej wykładziny. Ba, jakby tego mało akurat dowieźli świeże ciasta, a ja dostałam papierowy talerzyk pełen pyszności. Ukoronowaniem tej chwili była kawa, małe latte w styropianowym kubeczku. Przyznam szczerze, że spodziewałam się lury albo zwyczajowego cieńkusza, a dostałam nektar godny bogów.Kawę ratującą zmęczone ciała i umysły, słodką jak pierwszy pocałunek, o piance tak gęstej, że wywołałaby zachwyt nawet u Agnieszki Grzelak. Nie spodziewałam się takiego błogosławieństwa w tym miejscu! Tak pokrzepiona znalazłyśmy siły na jeszcze jedną rundkę po stoiskach. A portfel wciąż kurczył się nieubłaganie.
Ogólnie to znów spostrzegłam, że cały mój post znów niebezpiecznie się rozrósł, a prawa internetu odnośnie długich tekstów są bezwzględne. A nie napisałam jeszcze o spotkaniu z Ałtorką, o autografie Ćwieka i o tym jak bardzo się hmmm (uwaga neologizm) wywolverinił. Nie wspomniałam też o pysznych burgerach i bardzo niemęskim anime, które odstrasza większość istot z chromosomem Y. Nawet się nie zająknęłam o imprezie Haloweenowej w Heksie i szalonym rzemieślniku, którego tam spotkałam. I o książkach, całej masie książek, które zwiększyły mój stosik bieżącego czytania niemal dwukrotnie: o "w pizdu różowej" "Sile niższej", clock punkowym "Mechanicznym" czy "Wigilijnych psach" użyczonych przez Hadynkę (może w końcu znajdę czas na przeczytanie jakiejkolwiek książki Orbitowskiego). Ogólnie ostatnimi czasy mam wrażenie, że mam więcej do powiedzenia, gdy piszę niż mówię. Ale co ja Wam tym głowy będę zawracać. Podsumowując. Cieszę się ze swoich zdobyczy, płaczę za książkami, których kupić nie mogłam, dziękuje Hadynce za wytrzymywanie ze mną, ale następnym razem po prostu przyjadę w odwiedziny, ponieważ na kolejne targi się szybko nie wybiorę. Chyba że sprzedam nerkę albo mózg wymienię. Albo jedno i drugie.
To już zdecydowanie przerosło znamiona samego hobby.
Zaczęło bardzo niefortunnie od stania w deszczu i opóźnionego PKSa, co nie napawało optymistycznie. Potem było jeszcze ciekawiej, bo w trakcie drogi zdążyliśmy jeszcze zwiększyć opóźnienie i zgubić pasażera. Czyżby znaki od losu? Koniec końców trafiłam do Krakowa z ponad godzinnym opóźnieniem. Na szczęście na dworcu już czekała na mnie Hadynka z obietnicą grzanego miodu. Naprawdę niewiele trzeba było dla mej zmarzniętej duszy. A potem jeszcze miast spać na podłodze, Mróz dostała i poduszkę i kocyk i całe łóżko do swojej dyspozycji, by po rozmowach do poduchy, odespać podróż.
Następnego dnia było śniadanie i stawiająca na nogi kawa, a potem podróż na Targi. Tak szczerze, po łódzkich odległościach (i ponad 5 godzinach w pksie), ta 20 minutowa podróż od Jaskini Hadyny wydawała mi się lewie mrugnięciem oka, szczególnie w takim towarzystwie. Trafić na Targi było wybitnie łatwo - wystarczyło podążać za tłumem, umilając sobie czas podsłuchiwaniem rozmów o książkach. Na miejscu szok, niedowierzanie, konsternacja. Zakręcająca wokół placu kolejka wyglądała gorzej niż na Pyrkonie, dlatego też z radością pomaszerowałam do wejścia VIP, którym to wpuszczano pisarzy, wystawców, media i blogerów. Kolejne zdziwienie wywołał fakt, że tam również ustawiła się kolejka. Fakt, rozsądnej długości, ale te 10 minut dla niektórych i tak było za długo. W każdym razie na wejściu tajemnica powolnego rytmu wchodzenia się wyjaśniła. Każdą osobę sprawdzała ochrona przy pomocy ręcznych wykrywaczy metalu i rzucenia okiem na zawartość toreb plecaków. Pod presją sfrustrowanych tłumów, uwijali się jak w ukropie, by w jak najkrótszym czasie przemielić jak największą liczbę osób, ale średnio im to wychodziło.
Robiłam chyba ze trzy czy cztery podejścia, żeby uchwycić tłumy na Targach. Niestety do zrobienia zdjęcia potrzebne jest choć minimum miejsca, dlatego też robione one były w chwilach największych przestojów.
Dalej wcale nie było lepiej, choć nie powinnam narzekać, skoro weszłam na wydrukowany z maila świstek. Ale tęsknota za plakietką z napisem "Blogger" pozostała. Koniec października przywitał wszystkich mocno zimowymi temperaturami, nic więc dziwnego, że każdy z uczestników Targów miał ze sobą dość ciepłą kurtkę. Oczywiście organizatorzy przewidzieli szatnie by można było w nich zostawić wszelkie okrycia wierzchnie. Nie przewidzieli tylko liczby chętnych, co poskutkowało niemal błyskawicznym brakiem numerków i koniecznością dźwigania kurtek wraz z tobołami pełnymi książek (w duszy dziękowałam zrządzeniu losu, które doprowadziło do tego, że miałam plecak a nie zwyczajową torbę). Ale wracając do TŁUMÓW. Przejście przez kolejne alejki graniczyło z cudem, a gdy na którymś ze stoisk usadowił się autor, stawało się wręcz niemożliwe. Kojarzycie pociągi z Woodstocku? Ścisk był podobny, a w każdym razie niewiele mu brakowało.
Swoją droga patrząc na ilość ludzi odwiedzających Krakowskie Targi Książki, poczyniłam kilka swobodnych obserwacji. Po pierwsze, jeśli czytelnictwo w Polsce zanika, to skąd się wzięły te tłumy? Młodzi, starzy, rodzinny z dziećmi, postrzelone nastolatki, zakuci w zbroje rycerze... Wyglądało jakby cały polski półświatek czytelniczy zjechał się tego dnia do Krakowa. I nie, Polacy wcale nie czytają. W ogóle. Po drugie, zawsze zastanawiałam się, po co rodzice ciągną na tego typu zjazdy ledwie raczkujące pociechy. I odkryłam! Chodzi o wózek! Ten cudowny trój- lub czterokołowy taran cudownie tarasuje największe zatory! Z nim można olać tłum i pchać się tam, gdzie oczy poniosą, nie zważając na rozjechane palce i rozpychane ciała. Aż dziwi, że żaden z rodziców nie wpadł na pomysł modyfikacji wózka i nie zamontował z przodu spychacza. Przecież zwiększyłoby to skuteczność przemarszu, tylko niewielkim kosztem spadku uroków wizualnych. Po trzecie, wydawało mi się, że jakoś opanowałam mój wewnętrzny introwertyzm... Ale jednak się pomyliłam. Chyba bardziej już uzewnętrznić się nie mógł. Marzenia o cichej księgarni, gdzie mogłabym spełniać swoje książkowe zachciewajki, a także o rozmowach z jej właścicielem tylko stały się dużo bardziej intensywne.
Niestety stoisko z książkami wydawnictwa BOSZ odkryłam zbyt późno jak dla mnie, choć z pewnością szczęśliwie dla portfela
Nie da się jednak ukryć, że miałam wrażenie iż wydawnictwa powariowały, oddając swoje książki za (moim skromnym zdaniem) pół darmo. Poziom sympatyczności przebili chyba ludzie od SQN. Jeden z panów czuwających bystrym okiem nad stoiskiem, gdy tylko usłyszał z jaką pasją opowiadam Hadynce o najnowszej książce Ćwieka ("Przez stany popświadomości") zasugerował, że mogę jeszcze złapać autora i poprosić o autograf.Kiedy już znalazłam się przy kasie, bardzo miła dziewczyna spytała czy słyszałam o ich promocji "3 w cenie 2"... i tym sposobem odeszłam stamtąd z trzema książkami i szmacianą torbą, z którą dumnie chodziłam całe Targi. Tylko szkoda, że tak szybko poczułam się zmęczona, a raczej sfrustrowana tłumem, ludźmi i faktem, że muszę walczyć o każdy krok, że zamiast snuć się po alejkach i oglądać wystawców, zdecydowałam się na odwiedzenie tylko tych, których książki z góry planowałam kupić.
Co zadziwiające, nie spodziewałam się ile wytchnienia złapię w jednej z targowych kafejek. I to nie dlatego, że w ciszy i spokoju można było napić się kawy przy wygodnym stoliku. O takich luksusach to można było zapomnieć, ponieważ TŁUMY ciągnęły i tam, by choć na chwilę sobie usiąść. Ale, o niebiosa, udało nam się trafić z Hadynką na wolny kawałek podłogi. Szczęście wyglądało jak metrowy kawałek szarej wykładziny. Ba, jakby tego mało akurat dowieźli świeże ciasta, a ja dostałam papierowy talerzyk pełen pyszności. Ukoronowaniem tej chwili była kawa, małe latte w styropianowym kubeczku. Przyznam szczerze, że spodziewałam się lury albo zwyczajowego cieńkusza, a dostałam nektar godny bogów.Kawę ratującą zmęczone ciała i umysły, słodką jak pierwszy pocałunek, o piance tak gęstej, że wywołałaby zachwyt nawet u Agnieszki Grzelak. Nie spodziewałam się takiego błogosławieństwa w tym miejscu! Tak pokrzepiona znalazłyśmy siły na jeszcze jedną rundkę po stoiskach. A portfel wciąż kurczył się nieubłaganie.
Może o dziełach tego typu powinnam pisać, żeby zachęcić Was do częstszego odwiedzania bloga?
Ogólnie to znów spostrzegłam, że cały mój post znów niebezpiecznie się rozrósł, a prawa internetu odnośnie długich tekstów są bezwzględne. A nie napisałam jeszcze o spotkaniu z Ałtorką, o autografie Ćwieka i o tym jak bardzo się hmmm (uwaga neologizm) wywolverinił. Nie wspomniałam też o pysznych burgerach i bardzo niemęskim anime, które odstrasza większość istot z chromosomem Y. Nawet się nie zająknęłam o imprezie Haloweenowej w Heksie i szalonym rzemieślniku, którego tam spotkałam. I o książkach, całej masie książek, które zwiększyły mój stosik bieżącego czytania niemal dwukrotnie: o "w pizdu różowej" "Sile niższej", clock punkowym "Mechanicznym" czy "Wigilijnych psach" użyczonych przez Hadynkę (może w końcu znajdę czas na przeczytanie jakiejkolwiek książki Orbitowskiego). Ogólnie ostatnimi czasy mam wrażenie, że mam więcej do powiedzenia, gdy piszę niż mówię. Ale co ja Wam tym głowy będę zawracać. Podsumowując. Cieszę się ze swoich zdobyczy, płaczę za książkami, których kupić nie mogłam, dziękuje Hadynce za wytrzymywanie ze mną, ale następnym razem po prostu przyjadę w odwiedziny, ponieważ na kolejne targi się szybko nie wybiorę. Chyba że sprzedam nerkę albo mózg wymienię. Albo jedno i drugie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz