wtorek, 29 listopada 2016

Śnieżno-kocie rozważania, czyli wór obfitości

Tak sobie ostatnio myślałam, o czym mogłabym Wam napisać. Nie żebym nagle przestała czytać i nie miała co recenzować. Wręcz przeciwnie. Jeśli zaglądacie od czasu do czasu na mój TwarzoKsiążkowy profil, macie niejakie pojęcie o tych trzech tysiącach stron, jakie mam do przeczytania do świąt (dla pocieszenia tysiąc już za mną). Tylko, że to takie boczne projekty, teksty, które miały być tworzone niezależnie od siebie w równych odstępach czasu. Problem polega na tym, że stosowne książki zamiast przychodzić do mnie stopniowo, zleciały się wszystkie w jednym momencie, generując u mojego Lubego kolejną partię złośliwości, dotyczącą wyłożenia podłóg literaturą. Książek oczywiście nigdy dość, ale czasu na czytanie mogłoby być więcej, ponieważ mój stosik książkowy, powoli zmienia się w ścianę nie tylko z uwagi na obecność kota w domu, ale i objętości. Swoistą dumę z posiadania tych zacnych pozycji przysłania wstyd z fakty, że niektóre tytuły znajdują się w nim od pół roku. Bez możliwości przeczytania w najbliższym czasie.
Krótki rzut oka na książkową ścianę, która rośnie mi na stoliku. Widzicie coś dla siebie?

Moja ściana książkowa składa się, na obecną chwilę z dwudziestu czterech tytułów i nie liczę tu kolejnych osiemnastu tomów kolekcji Światy Równoległe, w którą zaopatruję się odkąd zaczęłam zarabiać (co cudownie zbiegło się w czasie z premierą cyklu). Na strony nawet nie próbuję tego przeliczać, widząc w niej trzy ponad tysiąc stronicowe kobyłki (dla zainteresowanych Słowa światłości, Rybak znad Morza Wewnętrznego, Miecz i Kwiaty). Biorąc pod uwagę ile czytają Polacy, wrabiam średnią krajową chyba za cały blok. Słów "Nie mam co czytać" nie powinnam wypowiadać przez najbliższe dwa lata... Jak do tego doszło i kto jest za to odpowiedzialny? No cóż... Tylko ja.

Pierwszą przyczyną takiego stanu rzeczy, jest moje zachłyśnięcie się wypłatą. W końcu nie muszę oszczędzać na książki, tylko idę i kupuję każdy tytuł, który mnie interesuje. Znajoma napisze na blogu o fajnym tytule? Klika stuków w klawiaturę i stosowna pozycja już śmiga na mój adres. Byłam w galerii po drobne sprawunki i akurat mijam księgarnie? Co mi zaszkodzi tylko zajrzeć? Idę przez Piotrkowską załatwić zupełnie nie związaną z książkami rzecz? Pięć sekund w antykwariacie mi nie zaszkodzi... A no tak. Jeszcze między czasie Targi były w Krakowie. Na domiar złego (dobrego) pani w kiosku, w którym kupuję Światy Równoległe już dawno przestała pytać po co przyszłam... Fakt, nawet ja zauważyłam, że muszę przystopować. Jednakże i z tego stosu książkowego byłabym się w stanie wykaraskać dość szybko (oczywiście przy zaprzestaniu kupowania na jakiś czas), gdyby nie drugi powód literackiego zagrzebania - moja działalność recenzencka.
Tak dużo "książków", a "miejsców" tak mało...

Zabrzmi to tendencyjnie, ale jeśli ktoś by mi dwa lata temu powiedział, gdzie ja będę pisać i z kim współpracować, pękłabym chyba ze śmiechu. Wówczas książki, które miałabym dostawać do recenzji pozostawały w sferze marzeń, a ja chwytałam się każdego, nawet najdziwniejszego projektu (pamiętacie Maszynopis z Kawonu?). A dziś marudzę, bo mam za dużo tytułów i się nie obrabiam... Dostrzegacie ironię? A wszystko przez chęć zaistnienia. Wybicia się. Współpraca z Gavranem wyszła jakoś tak samoistnie. Oni mieli portal, a ja już jakiś minimalny dorobek, którym mogłabym się pochwalić. Zaskoczyło. Pierwsza powieść, którą przez nich dostała wywołała łzy szczęścia. Niczym kamień milowy, jaskółka zwiastująca wiosnę. Konwenty Południowe wynikły z chęci rozwijania się. Do Gildii trafiłam z polecenia,w Szortalu się już o mnie prosili (jeszcze nic nie opublikowane ale patrząc na książki oczekujące na recenzję, wkrótce się to zmieni). I tak z małej, niepozornej blogerki stałam się... Hmmm no właśnie kim? Fakt w jakiś sposób się rozwijam, ale zaniedbuje bloga...

Naprawdę nie wiem, czy to dobrze czy źle się dzieje. Bo z jednej strony faktycznie się rozwijam i nawiązałam mnóstwo znajomości, a z drugiej nie mam już tyle czasu dla "swojego dziecka" o innych aktywnościach nie wspominając. Doba nie jest z gumy, codziennie trzeba wybierać. Nazbierało się trochę tego pisania, ale stopniowo, tekst po tekście brnę do przodu. Śnieg pada za oknem, kot zamiast atakować moje śmigające po klawiaturze palce, chowa się gdzieś w okolicy kaloryfera, a ja wybijam kolejne słowa, raz po raz zerkając na zegarek i zastanawiając się, czy zdążę dziś jeszcze coś przeczytać. W pamięci mam też dwa inne projekty, w których brałam udział i wciąż czekam na ich oficjalną realizację. Jakby tego było mało, wczoraj dostałam telefon, gdzie obok komplementów rozmówca zlecał mi naprawdę trudne do zrealizowania zadanie, absolutnie wierząc w to, że będę w stanie je wypełnić (chyba wie o mnie coś czego ja nie wiem).
I kot dla podniesienia poczytności.

Patrzę na to wszystko i zastanawiam się kiedy ja to zrobię. Nie raz wracam z pracy psychicznie wyprana, gotuje obiad i mam ochotę tylko zapaść się w fotelu, nakryć kocem i nie wychodzić. Mruczenie kota pomaga. Kawa pomaga. Czasami myślę o tym, w co ja się wpakowałam i zastanawiam się, czy nie lepiej było tak po prostu pisać dla siebie tak, jak to robiłam na początku. A potem przypominam sobie ten entuzjazm pierwszej książki, dumę z recenzji i tę jagaconową euforię po wszystkim. Marudzę, ale chyba warto poświęcić popołudnia takim projektom. Więc czytam dalej i piszę więcej, zawzięcie wierząc, że coś zmienię w ten sposób przynajmniej w sobie. I chyba zmieniam. Tak mi się przynajmniej wydaje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz