Właśnie odkryłam wadę i zaletę swojej koncepcji "Projektu Jagacon". Niczym wszystkie książkowe wyzwania motywuje mnie do przeczytania tytułów, po które z różnych powodów prawdopodobnie bym nie sięgnęła. Tym samym cudownie jest odkrywać tytuły i pisarzy wcześniej jakoś umykających poznaniu. Wiąże się to z niesamowitym poczuciem bycia odkrywcą, wydobywającym na światło dzienne nieznane skarby. I gdzie tu wada zapytacie? Przecież chyba nie w tym, że znajdę coś, co mi się nie spodoba. To raczej ryzyko wliczone w koszta tego typu pomysłów. Bardziej chodzi o zakończenie lektury z pełnym lęku stwierdzeniem "Co ja właściwie przeczytałam?" i próbę ubioru tego typu doświadczeń w słowa. Ale słowo się rzekło, kobyłka u płotu, więc działamy.
"Bez znieczulenia" jest zbiorem krótkich historii, których nie da się jednoznacznie określić. Żart, groteska, niedorzeczność, pulp, horror... Wszystkie te określenia cisnęły mi się na usta w trakcie lektury książki Pana Wojciechowicza. A do tego jeszcze zgroza, makabra, turpizm, krypność, przerażenie i Abelard Giza. Żadna z opowieści nie przygotowuje nas na tego typu doznania, potęgowane jeszcze przez niezwykłą plastyczność opisów autora. Powiem więcej, teksty te są podstępne, dość często siląc się na całkowitą zwyczajność, jak chociażby "Drobny problem". Bo cóż może być niezwykłego w mężczyźnie, który, choć ma żonę, zwyczajnie zakochał się w młodszej? Tytułowym "problemem" jest tutaj wiek ukochanej, plasujący bohatera w kręgu pedofilii. Ale nic, absolutnie nic nie wskazuje na to, aż do ostatniego zdania historii. A takich opowieści jest więcej.
Muszę przyznać, że umiejętność wywracania fabuły do góry nogami jednym zdaniem, zawsze robiła na mnie wrażenie. Budowanie przez kilka stron świata, którego postrzeganie można zmienić pojedynczą frazą. Rzadko natrafia się na takie teksty. Jeszcze w większą konsternację wprawia jednak sztuka opisywania niedorzeczności, jakby były one czymś naturalnym, czy wręcz oczywistym, jak chociażby w "Bardzo nietypowym pogrzebie" gdzie główny bohater raz w miesiącu zachowuje się jak rasowy kot, czy w "Angry dads", gdzie rozpieszczenie dzieci sięga absurdu. Choć mam wrażenie, że to akurat te łagodniejsze historie. Bo trzeba przyznać, iż niektóre opowieści "bez znieczulenia" trudno było przeczytać.
Ponieważ autor się nie rozdrabnia. Wspina się wyżyny językowej twórczości by jak najlepiej oddać wszelkiej maści okropieństwa, z zaskakująco niewielką liczbą wulgaryzmów, stosowanych wyłącznie tam, gdzie to było absolutnie konieczne, jak chociażby w wypowiedzi jurorki z "Konkursu". Nie mniej jednak makabra i okrucieństwo zwyczajnie mnie porażały, wywołują na mojej twarzy iście niepokojący grymas jak podczas czytania "O, Lord" czy "Dziewczynki ze świeczkami". Jeszcze długo po ich lekturze czułam niepokojące dreszcze strachu wywołane faktem, że jestem kobietą i w gruncie rzeczy może mi się coś takiego przytrafić (bujna wyobraźnia). Jeśli dorzucimy do tego niepokojące wizje przyszłości, które zaprezentowano nam w opowiadaniach "Lubię to" czy "Besteller" to otrzymamy naprawdę dołującą mieszankę historii, po których lepiej zamknąć się w domu i z niego nie wychodzić.
Na szczęście w zbiorku znalazły się też całkiem dowcipne niedorzeczności, choć bardziej podbarwione tym czarnym rodzajem humoru niż słodko różowym i stricte radosnym. Bardzo dobrym przykładem jest tutaj "Osiedlowe krajmstory" w cudownym ciągu przyczynowo skutkowym, opowiadające o zgonach poszczególnych mieszkańców pewnego osiedla. Podobnie ma się "Felix", będący wynikiem (o czym dowiadujemy się z posłowia) pomylenia czterolistnej koniczyny z kończyną. Swoją drogą, bardzo lubię ten moment, kiedy pisarz przełamuje tę barierę pomiędzy czytelnikami i dzieli się swoimi inspiracjami, dotyczącymi stworzonych przez niego opowieści. Zawsze jestem bardzo łasa na tego typu fragmenty.
I w tym momencie nie umiem Wam powiedzieć, czy mi się podobało czy nie, bo czy taki poziom turpistycznej makabry może się podobać osobie zasłaniającej oczy na co drastyczniejszych momentach w serialach? Czytelniczce, która unika wszelkiego rodzaju horrorów ze względu na zbyt bujną wyobraźnię? Jak taka osoba może się zachwycić naturalistycznymi opisami, wywołującymi uczucie wicia się robaków pod skórą? Ciągle mam dreszcze na samą myśl o tym. Jednakże nie sposób nie docenić kunsztu tworów, plastyczności (aż za dużej) wspomnianych wcześniej opisów, czy hipnotycznej poczytności co poniektórych tekstów. W gruncie rzeczy nie pozostaje Wam nic innego jak samodzielne zebranie wrażeń z lektury. Tylko nie mówcie potem, że Was nie ostrzegałam.
Okładka i mocno improwizowane tło :)
"Bez znieczulenia" jest zbiorem krótkich historii, których nie da się jednoznacznie określić. Żart, groteska, niedorzeczność, pulp, horror... Wszystkie te określenia cisnęły mi się na usta w trakcie lektury książki Pana Wojciechowicza. A do tego jeszcze zgroza, makabra, turpizm, krypność, przerażenie i Abelard Giza. Żadna z opowieści nie przygotowuje nas na tego typu doznania, potęgowane jeszcze przez niezwykłą plastyczność opisów autora. Powiem więcej, teksty te są podstępne, dość często siląc się na całkowitą zwyczajność, jak chociażby "Drobny problem". Bo cóż może być niezwykłego w mężczyźnie, który, choć ma żonę, zwyczajnie zakochał się w młodszej? Tytułowym "problemem" jest tutaj wiek ukochanej, plasujący bohatera w kręgu pedofilii. Ale nic, absolutnie nic nie wskazuje na to, aż do ostatniego zdania historii. A takich opowieści jest więcej.
Muszę przyznać, że umiejętność wywracania fabuły do góry nogami jednym zdaniem, zawsze robiła na mnie wrażenie. Budowanie przez kilka stron świata, którego postrzeganie można zmienić pojedynczą frazą. Rzadko natrafia się na takie teksty. Jeszcze w większą konsternację wprawia jednak sztuka opisywania niedorzeczności, jakby były one czymś naturalnym, czy wręcz oczywistym, jak chociażby w "Bardzo nietypowym pogrzebie" gdzie główny bohater raz w miesiącu zachowuje się jak rasowy kot, czy w "Angry dads", gdzie rozpieszczenie dzieci sięga absurdu. Choć mam wrażenie, że to akurat te łagodniejsze historie. Bo trzeba przyznać, iż niektóre opowieści "bez znieczulenia" trudno było przeczytać.
Bo kot jest dobry na wszystko.
Na szczęście w zbiorku znalazły się też całkiem dowcipne niedorzeczności, choć bardziej podbarwione tym czarnym rodzajem humoru niż słodko różowym i stricte radosnym. Bardzo dobrym przykładem jest tutaj "Osiedlowe krajmstory" w cudownym ciągu przyczynowo skutkowym, opowiadające o zgonach poszczególnych mieszkańców pewnego osiedla. Podobnie ma się "Felix", będący wynikiem (o czym dowiadujemy się z posłowia) pomylenia czterolistnej koniczyny z kończyną. Swoją drogą, bardzo lubię ten moment, kiedy pisarz przełamuje tę barierę pomiędzy czytelnikami i dzieli się swoimi inspiracjami, dotyczącymi stworzonych przez niego opowieści. Zawsze jestem bardzo łasa na tego typu fragmenty.
W paczce z tą książką, znalazły się jeszcze dwa inne tytuły, do których teraz aż strach zaglądać.
I w tym momencie nie umiem Wam powiedzieć, czy mi się podobało czy nie, bo czy taki poziom turpistycznej makabry może się podobać osobie zasłaniającej oczy na co drastyczniejszych momentach w serialach? Czytelniczce, która unika wszelkiego rodzaju horrorów ze względu na zbyt bujną wyobraźnię? Jak taka osoba może się zachwycić naturalistycznymi opisami, wywołującymi uczucie wicia się robaków pod skórą? Ciągle mam dreszcze na samą myśl o tym. Jednakże nie sposób nie docenić kunsztu tworów, plastyczności (aż za dużej) wspomnianych wcześniej opisów, czy hipnotycznej poczytności co poniektórych tekstów. W gruncie rzeczy nie pozostaje Wam nic innego jak samodzielne zebranie wrażeń z lektury. Tylko nie mówcie potem, że Was nie ostrzegałam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz