piątek, 12 września 2014

Van Helsing i spółka, czyli różne oblicza znanych potworów

Żyjemy w czasach nieustannie lubujących się w rozpamiętywaniu i zachwycaniu się przeszłością. Dzięki prężnie rozwijającemu się nurtowi steampunku, ostatnio najbardziej popularna jest epoka wiktoriańską. W wyniku tego do łask wracają wszelkiego rodzaju gorsety, cylindry i fraki.

Jednak XIX-wieczna Anglia to nie tylko stylowy ubiór, damy i dżentelmeni na każdym kroku oraz genialni detektywi. To także śmierdzące fabryki, wszechobecna bieda, szerząca się prostytucja i choroby weneryczne. Wśród ubogich ludzi, dla których tak właśnie wyglądała codzienność, rozwinęło się zainteresowanie sprzedawanymi za pensa historiami w odcinkach, pełnymi zjaw, potworów, morderców i innych makabrycznych opowieści. Przez to też opowiastki te były określane jako „penny horrible” czy „penny dreadful”.

Pomimo upływu lat nie tracą na aktualności. To właśnie z nich czerpie współczesna popkultura, pragnąc przyciągnąć widza do kin i przed ekrany telewizorów. Niekiedy zaprezentowane postaci znacznie różnią się od oryginałów. Tworzą wręcz ich alternatywne odpowiedniki. Wiadomo przecież, że ilu scenarzystów, tyle różnych wersji i pomysłów na bohatera.


Mrożące krew w żyłach opowieści balansujące na granicy realności... nawet dziś je lubimy.

Van Helsing 

W oryginale Stokera jest nam przedstawiany jako doktor medycyny i filozofii, mentor Johna Stewarta, pomagający mu wyjaśnić tajemniczą przypadłość Lucy Westenry. Tak zostaje wciągnięty w walkę z nieumartym krwiopijcą, dybiącym na życie kolejnej niewiasty. Sam bohater ewoluował z biegiem lat, w wybitnego znawcę mrocznej natury potworów i ich doskonałego łowcę, choć stracił przez to wiele ze swej nieskazitelności.

W „Draculi” F. F. Coppoli, w jego postać wciela się Anthony Hopkins i nie można oprzeć się wrażeniu, iż aktor stara się nam go przedstawić jako szaleńca, kierując sympatię widza na prześladowanego hrabiego. Jest to poniekąd zgodne z tym, co możemy przeczytać w książce „Dracula: Nieumarły”, mającej powstać na podstawie zapisków samego Brama Stokera, gdzie doktor jest wręcz nazywany szarlatanem.

Nieco bardziej szalona adaptacja „Dracula 2000” przenosi osławionego profesora do naszych czasów, a to dzięki jego uzależnieniu od wampirzej krwi. Ten wiekowy już łowca wstrzykuje ją sobie, przedłużając tym samym swoje życie, by móc znów walczyć z nie do końca jeszcze martwym Vladem Palownikiem, na wypadek gdyby ten zdołał powstać z grobu.

W „Van Helsingu”, gdzie w rolę słynnego pogromcy wampirów wcielił się Hugh Jackman, dostajemy natomiast doskonale wyszkolonego myśliwego, działającego z ramienia Watykanu, mającego zabijać wszelkie plugastwa, których istnienie jest niezgodne z wolą jedynego Boga.

Nieco bardziej współczesne adaptacje jak chociażby serial „Dracula” z Jonathanem Meyersem w roli tytułowej, robią z Van Helsinga znanego chirurga i wybitnego naukowca. W tym konkretnym przypadku stał on nawet za wskrzeszeniem tego znanego krwiopijcy, mającym stanowić jego zemstę na pewnym tajemniczym zakonie. Jakby tego było mało, by bardziej zachęcić go do współpracy, przygotowuje dla wampira specjalne serum, dzięki któremu będzie mógł pławić się w blasku słońca.

Natomiast w „Penny Dreadful” Van Helsingowi przypada bardzo epizodyczna rola starego, ale doskonałego hematologa, stanowiącego dla bohaterów głos rozsądku przed pakowaniem się w znaczne tarapaty.


Decyzję odnośnie tego, kim tak naprawdę był Abraham Van Helsing, potworem czy świętym, pozostawiam Wam, moi drodzy czytelnicy

Wampiry 

Motyw tych drapieżnych, nocnych marków jest chyba jednym z najbardziej eksploatowanych wątków ostatnich czasów. Najbardziej znany z nich pojawił się oczywiście w powieści Stokera i wcale nie ginął pod wpływem promieni słonecznych, jak to się zwykło przyjmować. Jednak opowieści o upiorach żywiących się ludzką krwią, chyba od zawsze były powtarzane wśród prostych ludzi. Obecnie ów potwór jest najczęściej wykorzystywany we wszelkiego rodzaju młodzieżowej grafomanii, ukrywanej pod złudną nazwą paranormal romance, czyniąc z nieumarłych wymarzonych kochanków wiecznie znudzonych nastolatek.

W przypadku tego podgatunku chyba najlepiej widać bujną wyobraźnię twórców. Poszczególne upiory różni w zasadzie wszystko: począwszy od rodzaju uzębienia, umiejętności transformacji, sposobów polowania lub ich zupełnego braku, przez innowacyjne metody uśmiercania, a na wrażliwości na słońce skończywszy.

W książce Chrstophera Moore’a „Krwiopijcy” zostali oni nawet obdarzeni specjalnym zmysłem wyczuwającym ludzkie aury, by móc wysysać tylko chore osobniki, ułatwiając im zejście z tego świata w piękniejszy sposób.

Najciekawsze są jednak różne koncepcje powstania wampirzego rodu. W „Draculi” F. F. Coppoli za pierwszego z nich uznaje się Vlada Palownika, który został przeklęty za bluźnierstwo wobec Boga. W serialu o tym samym tytule, gdzie w główną rolę wcielił się wspomniany już Jonathan Meyers, klątwę rzucili na niego członkowie Zakonu Smoka. Jedna z najnowszych adaptacji tej historii, której premierę będziemy mogli oglądać już w październiku tego roku – „Dracula: Untold”, chce nas przekonać do tego, że Vlad Tepes sam sięgnął po tę moc, pragnąc w ten sposób chronić swoich bliskich. Z kolei w filmie „Bibliotekarz 3: Klątwa kielicha Judasza”, pierwszym wampirem miał być Iskariota. Został ukarany za zdradzenie Jezusa poprzez życie wieczne i niezaspokojone pragnienie krwi. Miałoby to rzekomo tłumaczyć niechęć tych upiorów do srebra (30 srebrników), słońca (zdradliwy apostoł powiesił się o zmierzchu) i topoli osiki (drzewo, na którym zawisł).


W 1931 roku nie potrzebna była krew, kły i świecąca skóra by Bela Lugosi przerażał jak hrabia Dracula

Wilkołaki 

Te zmiennokształtne bestie przyprawiają o ciarki wszystkich ludzi, którzy w nocy posłyszeli wycie wilka a na niebie ujrzeli księżyc w pełni. Co jak co, ale horrory z pół człowiekiem pół wilkiem w roli głównej zwykły dość mocno pobudzać wyobraźnie. Osoba dotknięta tą przypadłością zazwyczaj prowadzi normalne życie, do czasu gdy raz w miesiącu przeistacza się w potwora, ogarniętego jedynie rządzą krwi. Uzależnienie wilkołaków od Ziemskiego satelity wg co po niektórych twórców można znieść ewolucyjnie, jak to przedstawili scenarzyści filmu „Underworld”. Tam każdy z lykan mógł dowolnie panować nad swoją przemianą.

W „Van Helsingu” uczyniono z nich największych wrogów Draculi, jako jedynych, będących w stanie uśmiercić tego wampira. Ponadto ów hematofag był w posiadaniu cudownego leku, mającego przywracać tym bestiom ich ludzką naturę. Co to dokładnie było? Twórcy nie podzielili się, pokazując jedynie olbrzymiej wielkości strzykawkę z jeszcze większą igłą i tajemniczym czerwonym płynem wewnątrz. Co nie zmienia faktu, że przedstawiono tu najlepiej prezentujących się wizualnie, kinowych wilkołaków.

„The Wolfman” z Benicio Del Toro w roli głównej udowadnia nam z kolei, że jedynym sposobem na uratowanie człowieka będącego wewnątrz tego potwora, a w zasadzie jego nieśmiertelnej duszy, jest poczęstowanie go srebrną kulą.

Ciekawie wpływ klątwy na życie pogryzionego, zobrazowano także w filmie „Wolf”. Bohatera granego przez Jacka Nickolsona napada wilk. Niedługo potem dowiaduje się on, że zdradza go żona. Traci także swoją ukochaną pracę. Dawniej załamałby się, ale tym teraz stopniowo budzi się w nim bestia. Staje się żwawszy, bardziej przebojowy i wyostrzają się jego wszystkie zmysły. Położenie bohatera komplikuje nieunikniona przemiana w drapieżnika, przez co trudno myśleć o happy endzie. 

Czasem scenarzyści zapominają, że jakby nie było, wilkołak musi mieć w sobie coś z wilka, szczególnie wizualnie. Tak też się stało w przypadku trzeciej części przygód pewnego młodego czarodzieja, a mowa o ekranizacji książki „Harry Potter i więzień z Azkabanu”. Remus Lupin po przemianie jest chyba najbrzydszym likantropem ze wszystkich znanych mi filmowych adaptacji. Co ciekawe wilkołaki ze starych irlandzkich podań, różnią się od swoich europejskich kuzynów, których wizerunek jest tak szeroko wykorzystywany w kinie.

Otóż ci zmiennokształtni mieli być strażnikami oraz obrońcami dzieci, ludzi rannych lub zagubionych. Bywały też werbowane przez królów do armii w czasie wojny. Jest to może ciekawy trop dla współczesnych twórców, pragnących wprowadzić coś nowego do światowej kinematografii.


Potwór Frankensteina 

Pomówmy teraz o jednym z czołowych monstrów wiktoriańskiej Anglii, istocie powstałej dzięki potędze nauki i ludzkiego pragnienia przezwyciężenia śmierci. Na to jak postrzegamy dziś tego osławionego stwora wpłynął głównie film „Frankenstein” z 1931 roku, razem z niezapomnianą kreacją Borisa Karlofa występującego w makijażu autorstwa Jacka Pierce’a. To dzięki nim nasz potwór zyskał tę karykaturalnie kwadratową czaszkę, podkrążone oczy i tkwiące w szyi śruby. Nie można też zapomnieć o jego charakterystycznym sposobie poruszania się, jakby jego stawy były nie do końca ruchome. Każda kolejna wizja tego monstra mogła być bardziej inteligentna, bardziej rozmowna czy też bardziej mobilna, ale zawsze pozostawała budzącym grozę stworem.

Jednak by urozmaicić widzom życie, scenarzyści i w tym wypadku udowadniali, że ich wyobraźnia nie zna granic. W ten o to sposób potwór Frankensteina zostaje wskrzeszony przez typowych, amerykańskich studentów jak to miało miejsce w filmie „Frankenstein: The College Years”. Nasz ożywiony trup stał się w nim akademicką gwiazdą footballu, pogromcą serc niewieścich oraz wybitnym tancerzem, którego tak sprawnie rozruszały rytmy lat 90’.

Jakby tego było mało, znany z ekscentrycznych pomysłów Tim Burton postanowił wyjść ze swoją interpretacją prozy Mary Shelley poza ramy gatunkowe, tworząc tym samym jedyną w swoim rodzaju animację „Frankenweenie”. Tytułowy bohater jest tutaj psem wabiącym się Sparky, którego nagła śmierć pchnęła młodziutkiego Victora do próby wskrzeszenia ukochanego pupila. Poza kilkoma nadprogramowymi łatami i szwami, psiak w zasadzie nie różni się od innych zwierzaków, mimo to, nadal wywołuje popłoch niczym jego starsi „kuzyni”.

Tegoroczne premiery również nie pozwoliły tej postaci na pokrycie się kurzem zapomnienia. W kinach mogliśmy podziwiać brawurową ekranizację powieści graficznej „I, Frankenstein”, gdzie główną rolę zagrał znany z „Dark Knight” Aaron Eckhart. Film ten wpasowuje się we współczesną tendencję do ocieplania wizerunku starych monstrów, robiąc z naszego ożywionego trupa obrońcę ludzkości. Poza tym, nie ukrywajmy, widział ktoś kiedyś przystojniejszego potwora Frankensteina? Te kilka blizn tylko dodaje mu uroku. Na uwagę zasługuje także ten sam motyw poruszony w „Penny Dreadful”. Oni również odeszli od wizji grozy, jaką miałby budzić w ludziach tak nienaturalny i oszpecony twór. Caliban, gdyż takie imię nadaje mu podstarzały aktor, który go przygarnia, jest istotą niesamowicie elokwentną i inteligentną choć pełną gniewu przemieszanego z frustracją. Jedyne czego pragnie, to towarzyszki mogącej wypełnić jego prawdopodobnie długie, nieśmiertelne życie, przepełnione bólem po odrzuceniu na jakie skazał go jego własny „ojciec”. Poruszające monologi wygłaszane przez Rory’a Kinneara naprawdę zasługują na uznanie.


Odrażający potwór poskładany z ludzkich zwłok... a nie... Przepraszam, pomyliłam grafiki

Dorian Grey 

Historia o nieśmiertelnym młodzieńcu, którego podobizna w tajemniczy sposób starzeje się, nie przemawia do wyobraźni widza tak bardzo, jak opisane wyżej monstra. Zapewne dlatego, iż zamiast przerażać, wywoływać popłoch i panikę, ściągając tym samym wściekły tłum z widłami, wywołuje tylko niepokój, refleksję nad ludzkimi wyborami. Subtelny nastrój grozy przed niewyjaśnionym. Dziś jego nazwisko kojarzone jest bardziej z pięćdziesięcioma twarzami pewnego wyuzdanego bogacza, odsuwając bohatera stworzonego przez Oscara Wilde’a nieco bardziej w cień. W filmie „The League of Extraordynary Gentlemen” zostaje on członkiem drużyny, mającej stawić czoło tajemniczemu Fantomowi, zagrażającemu całemu światu. Niestety postać Doriana Greya grana przez Stuarta Townsenda wypada bardzo blado. Oczekując rozwiązłego hedonisty, dostajemy znudzonego fircyka o bardzo płaskiej osobowości. Mgło to być założeniem twórców, gdyż jako istota wiecznie młoda, zapewne przeżył już niejedno, mimo wszystko powiew nieznanego i niebezpiecznego, jakim bez wątpienia miała być ich przygoda, powinien wykrzesać z bohatera nieco więcej entuzjazmu. 

Współczesna ekranizacja prozy Wilde’a pochodząca z 2009 roku jest jej niemal dokładnym przeniesieniem, pozwalając poznać nam całą historię Greya – młodzieńca, który oddał duszę diabłu, w zamian za zachowanie wiecznej młodości. Niemniej jednak nie jest niczym nowym, a jedynie hołdem złożonym klasyce. Co nie zmienia faktu, iż dosyć dobrze obrazuje postępujący upadek moralny i zachwianie drabiną wartości. Nie można jednak oprzeć się wrażeniu, że w tej postaci drzemie pewien niewykorzystany potencjał, czekający na nad wyraz pomysłowego scenarzystę.

Na odrobinę innowacji pozwolili sobie twórcy „Penny Dreadful”, czyniąc z Doriana Grey’a jednego z bohaterów serialu, bezpośrednio wcale nie związanego z głównym wątkiem. Pierwszą rzeczą, która wręcz rzuca się w oczy jest doborowy casting do tej roli. Reeve Carney ze swoją drobną posturą i chłopięcą twarzą, wygląda bardziej na ciekawego świata, niewinnego młokosa, niż obeznanego we wszelkich rozkoszach ciała lubieżnika, skrywającego pewną mroczną tajemnicę. Możliwe, iż w stosunku do swojego odpowiednika z „Ligii…”, jego „dar” jest dużo świeższy, przez co życie może mieć dla niego jeszcze niejedną tajemnice do odkrycia. Mimo wszystko bohater zdaje się bardziej rozsmakowywać w chwilach, starając się czerpać z nich jak największą przyjemność. Widza szczególnie mogą przyciągnąć interakcje z panną Vanessą Ives, będącą dla niego trudną zagadką do rozgryzienia, a przez to równie interesującą i wyjątkową jak on sam.


Nie dajcie się zwieść tej "słodkiej" twarzyczce, tylko zajrzyjcie w mrok tych oczu

Jak można się spodziewać, w swoich czasach te opowieści za grosik nie cieszyły się uznaniem ówczesnych znawców literatury. Swoją pozycję wypracowały sobie jednak niesamowitą poczytnością. Czy przez fakt swej popularności i taniości były gorsze? Może przez konieczność zachęcenia jak największej liczby czytelników, ich autorzy musieli się wykazać jak największą pomysłowością i dobrym stylem, dlatego dziś uważamy ich za klasyków gatunku?

W każdej dziedzinie pojawiają się jednostki reprezentujące niższy poziom. Kwestia tego by nie wrzucać wszystkich do jednego worka, gdyż można przez to przegapić coś ciekawego. Element, który być może posłuży jako wzór dla setek twórców w przyszłych pokoleniach.

**********
A tak na marginesie
Tekst ten był moją pracą konkursową, jednak nie doczekał się żadnej nominacji, Stwierdziłam, że szkoda marnować przyzwoity artykuł, dlatego pozwoliłam go sobie opublikować tam, gdzie sama sobie jestem redaktorem. Mam nadzieję, że Wam się podoba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz