poniedziałek, 23 listopada 2015

Na potęgę szpulki i naparstka, czyli moc wraca do stolicy

Magia rządzi się swoimi własnymi prawami. O tym wie każdy miłośnik fantastyki, dla którego przygody wszelkiego sortu czarodziejów są niesamowitą pożywką dla wyobraźni. Choć wiadomo, co książka to zasady działania czarów różnią się od siebie, jednak są pewne, niepisane reguły, których trzyma się większość autorów. Mimo to wyobraźnia pisarzy nie przestaje nas zaskakiwać, serwując całą plejadę specyficznych postaci, wpisujących swoje talenty (i antytalenty) w zawód maga. Merlin, Raistlin, Rincewind, Dumbledore, Gandalf, Arivald czy Yenefer są tak różni, jak tylko odmienne potrafią być istoty ludzkie, zarówno pod względem charakterów czy właśnie sposobów władania magią. Choć, gdyby dokładnie się przyjrzeć, znalazłoby się pewne elementy wspólne: tajemnicze zaklęcia szeptane w niezrozumiałych językach, zaskakujące ingrediencje niezbędne do rzucania czarów, czy też potężne artefakty wspierające swą energią moc maga. I księgi! Mnóstwo ksiąg! A gdyby rzucane czary brzmiały nieco bardziej swojsko? Gdyby składniki wykorzystywane do zaklęć były zupełnie zwyczajne, a artefakty na pierwszy rzut oka wyglądałyby jak śmieci (i w gruncie rzeczy nimi były)? Może magia jest zaklęta we wszystkim, tylko nie posiadamy odpowiedniego zmysłu, by móc z niej korzystać? Dziś kilka słów o książce i czarodzieju, którzy są aż do bólu współcześni.

Minimalistyczna i "krwawa" okładka.

Herbert jest krawcem. Zna się na krojach, stylach i fasonach lepiej niż niejedna kobieta. Jednak mało kto wie, że tak właściwie to jego hobby, umiejętność najlepiej odpowiadająca jego prawdziwemu powołaniu. Herbert jest magiem, ale o tym nie wie nawet jego ukochana, bo jak też wytłumaczyć racjonalnym ludziom, że czary jednak działają. Z nieracjonalnymi idzie dużo prościej, jak chociażby w przypadku Zezela, dla którego przyjaźń z Herbertem jest także okazją do zdobywania magicznych przedmiotów i rozszerzania magicznej bazy danych. Poza tym nasz bohater mieszka sobie spokojnie w Podkowie Leśnej, od Warszawy trzymając się na dystans, ponieważ tam czary uparcie nie działają. I jest tak przynajmniej do czasu, gdy w jego studiu krawieckim pojawia się pan Schrödinger z propozycją nie do odrzucenia. Herbert musi teraz ruszyć w szaloną podróż, by uratować ukochaną, choć nie ma pojęcia jakie będą implikacje tego czynu. Na przeszkodzie staje mu Bractwo Miast, Bazyliszki i rywal z przeszłości, którego z chęcią utopiłby w łyżce wody. Tymczasem magia wraca do stolicy, a Okup Krwi może wkrótce zostać spłacony.

"Okup Krwi" to literacki debiut Marcina Jamiołkowskiego. Może nie nazwałabym go najbardziej porywającym, zachwycającym i genialnym początkiem kariery pisarskiej, ale zaserwował mi całkiem solidną porcję rozrywki. Niemal od samego początku zostałam rzucona w wir akcji, która tak naprawdę zwolniła dopiero w połowie książki, jakby autor zorientował się, że bohaterowie (i w sumie czytelnicy też) potrzebują chwili oddechu. Bo w zasadzie przydałyby się jakieś wyjaśnienia. Chociażby o zasadach działania magii Herberta, ponieważ ta wydaje mi się dość niezwykłe, nawet jak na fantastykę. Otóż zaklęcia naszego krawca brzmią jak paragrafy, różnego rodzaju przepisy oraz oraz cały prawniczy bełkot, którego nie rozumieją przeciętni śmiertelnicy. Czyli równie dobrze mógłby mówić po klingońsku... Do tego jego asortyment zaklęć wspierają stare bilety tramwajowe, znaki drogowe, taśmy policyjne i wiele innych rzeczy, które zwyczajnie poddają się jego woli i specjalnemu zmysłowi magii. Oczywiście chwilka ukradzionego czasu przypomina bardziej ciszę przed burzą, bo fabuła potem znów gna do nieubłaganego i zaskakującego finału, po drodze zaszczycając nas naprawdę epickim pojedynkiem magów. Wyobraziłam sobie jak by wyglądał, gdyby nakręciło go HBO i robi wrażenie.

Wszystkie grafiki w książce mają w sobie coś niewyraźnie niepokojącego.

Sam Herbert jest bohaterem pełnym determinacji i dystansu do siebie, a mi szczególnie przypadła do gustu jego autoironia. Co do pozostałych postaci pretendujących do miana głównych bohaterów - detektyw Anny Mróz, od której czasem wieje chłodem (kocham!) i młodocianego uciekiniera z domu, Wygi - z przykrością stwierdzam, że zostali zdegradowani do roli sidekicków naszego maga. O ile Anna w jakiś sposób wpływa na fabułę, o tyle rola Wygi w powieści, wciąż pozostaje dla mnie zagadką. Choć widzę, że chłopak ma znaczny potencjał i liczyłabym na jego większe wyeksponowanie w pozostałych częściach. Natomiast nagromadzenie i częstotliwość pojawiania się antagonistów wprawiłyby w konsternację nawet Rambo. Zdaje się, że Herbert nie może nawet przejść przez ulicę, żeby nie wpaść w tarapaty, z których niemal cudem udaje mu się wydostać. Ale w końcu jest magiem. Rzeczy niemożliwych dokonuje od ręki. 

Największą zaletą powieści, przynajmniej dla mnie, jest pokazanie Warszawy, jej historii, tajemnic i niezwykłości miejsc zwykłych, a także wplatanie w to miejskich legend. Często zastanawiałam się za co można kochać naszą stolicę, ale teraz już wiem. Ta książka mi to pokazała, a takie rzeczy są zawsze godne szacunku. Momentami miałam wrażenie, że precyzja z jaką autor przedstawił trasę Herberta, pozwoliłaby mi na poruszanie się po tej części Warszawy z "Okupem krwi" w roli przewodnika. Strona językowa momentami nieco kuleje, ale raczej rzadko zwraca się na to uwagę. gdybym w trakcie czytania, zaczęła się nudzić, pewnie dla urozmaicenia bardziej bym się do tego przyczepiła, jednak autor mi na to nie pozwolił. A raczej nie dał zbytnich powodów do ku temu. Kolejnym ze znaczących plusów powieści jest pomysłowość pana Jamiołkowskiego. Już nie mówię tu o samym działaniu magii w wykonaniu Herberta, ale chociażby o niezwykle plastycznym przedstawieniu Szału Krwi w jaki wpada nasz bohater. I trzeba przyznać, że jest w tym nieco magii.

Jest Warszawa, musi być i Syrenka.

Liniowa fabuła, przepleciona jest krótkimi retrospekcjami, które pozwalają na lepsze zrozumienie przedstawionego świata. Momentami niewybredny humor również wpasowuje się w klimat całości. Błyskawiczne tempo w jakim można pochłonąć "Okup krwi" cieszy, choć też wywołuje w człowieku efekt pewnego niezaspokojenia. Ale to także wina zakończenia, które rozwiązuje właściwie tylko główny wątek, resztę pozostawiając w zawieszeniu, a także tworząc niemal w ostatniej chwili nowe pytania, oczywiście pozostawione bez odpowiedzi. Nie wiem czy jest to zabieg szczególnie udany, ale to będzie dane mi rozstrzygnąć dopiero podczas czytania kolejnego tomu. Ponieważ po "Order" sięgnę na pewno. Bo pozostał głód i konsternacja. Bo jestem zwyczajnie po ludzku ciekawa, a całość czytało mi się na tyle przyjemnie, żeby jeszcze raz spróbować. Obyło się co prawda bez wielkich zachwytów, wylanych łez i niepowstrzymanych parsknięć śmiechem, ale też rwania włosów z głowy i grymasów niesmaku. Były za to uśmiech i odprężenie połączone z zadowoleniem z całkiem dobrej lektury. Ot co!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz