Pamiętacie jak dawno, dawno temu zachwycałam się kielecko-japońskim "C.K. Monogatari"? Otóż wydawnictwo Genius Creations szykuje kolejną powieść tego samego autora o niezwykle intrygującym tytule "Studnia Zagubionych Aniołów". Jeden z fragmentów tej książki już u mnie czytaliście, ale ponieważ data premiery zbliża się wielkimi krokami, GC postanowiło jeszcze bardziej podkręcić atmosferę. Na moją skrzynkę trafił ten o to króciutki, bo raptem 20-stronicowy wycinek, w sam raz na zaostrzenie apetytów. Miłego czytania!
Jest i kolejna z minimalistycznych okładek tegoż wydawnictwa.
Opowieść Astronoma
Nie
pożądam towarzystwa ludzi, choć zajmują mnie ich historie − oni sami poza ramą
opowieści wcześniej czy później przestają być interesujący. Niestety, nie
sposób całkiem się od nich odgrodzić, o czym przekonałem się tamtej cichej nocy,
gdy przed stopniami prowadzącymi na wyższe poziomy mojej wieży stanęło czterech
mężczyzn.
Nie
jest dla mnie tajemnicą, że ludzie nie kierują się w gruncie rzeczy żadnymi
wytłumaczalnymi motywami, stąd też zazwyczaj nie zaskakują mnie nawet
najdziwaczniejsze z ich postępków. Jednak tym razem zdziwiłem się, widząc tych
czterech, stojących spokojnie obok siebie. Wiedziałem, rzecz jasna, co mogło
ich połączyć - istniała tylko jedna taka rzecz. Ja zaś, choć nie jestem
prawdziwym astronomem, obserwuję czasem gwiazdy i potrafię wysnuwać oczywiste
wnioski. Nie miałem jednak pojęcia, czemu postanowili przyjść z tym akurat do
mnie.
−
Czemu nachodzicie mnie bez zapowiedzi o tak późnej porze? − zapytałem. − Czyż
nie wiecie, że nie interesują mnie wasze błahe ziemskie sprawy?
Czcigodny
Malakiasz otworzył usta, ale to młody Sarot odezwał się pierwszy.
−
Uważaj, abyś nie przesadził, Istharionie. Pozwolono ci objąć w posiadanie to
miejsce i zapewne były ku temu ważne powody − tutaj w jego głosie pojawiło się
zamierzone wahanie − lecz nie zapominaj,
komu to zawdzięczasz. Tak jak my wszyscy jesteś sługą króla i Hamanu − zająknął
się nieco, widząc gniewne spojrzenie manilskiego ambasadora, lecz nie cofnął
swych słów. − Oraz Stwórcy − dodał wyzywająco na przekór złym błyskom w oczach
tamtego.
Spojrzałem
na niego z ironicznym uśmiechem. Wszyscy młodzi adepci magii i astrologii z
zazdrością spoglądają na moją wieżę, myśląc o cudach, jakich dokonaliby, gdyby
jej wnętrze stanęło przed nimi otworem. Rzadko jednak z własnej woli decydują
się przyjść tutaj ponownie, gdy w końcu pozwalam ją im obejrzeć. Tak samo
zachowywał się Malakiasz, gdy odwiedził mnie po raz pierwszy czterdzieści lat
wcześniej. To, czym się zajmuję, nie jest w stanie w niczym dopomóc takim jak
oni.
Wreszcie
Sarot spuścił wzrok, zmieszany. Prawdopodobnie zaczynał żałować, że już na
wstępie uczynił nieodgadnionego Isthariona swym śmiertelnym wrogiem, i to w
dodatku mając za plecami manilskiego ambasadora. Oczywiście mylił się − nie
byłby w stanie zrobić nic, by zmienić moją obojętność względem niego. Cóż,
jestem przekonany, że w każdym z możliwych światów ambitni młodzi magowie
potrafią sądzić innych wyłącznie podług siebie.
Malakiasz
uśmiechnął się pod nosem − jest nieco mniejszym głupcem niż większość śmiertelników.
Rami patrzył na mnie z gniewnym wyczekiwaniem. Oczy Talleda były
nieprzeniknione i po raz kolejny zdałem sobie sprawę, że królewski hazzi
budzi we mnie niepokój − on jeden spośród wszystkich ludzi.
Wyrwałem
się z zamyślenia.
− A
więc, skoro nie mogę się was pozbyć, dostojni goście, zechciejcie towarzyszyć
mi na najwyższy taras, gdzie skosztujecie wina z Faraki i wyjaśnicie mi, jaki
jest cel tej niespodziewanej wizyty.
Sarot
chciał coś jeszcze powiedzieć, ale Malakiasz uprzejmie skinął głową, spoglądając
na młodszego kolegę z rozbawieniem.
Poprowadziłem
ich środkowymi schodami, choć najkrótsza droga prowadziła poprzez zachodnie,
obramowujące wieżę od zewnątrz; ja jednak pragnąłem pokazać Sarotowi Lustro i
poddać go próbie, o której niewątpliwie marzył. Nie sądźcie, iż powodowała mną
złośliwość - po prostu wolałem, by jak najszybciej pozbył się pewnych złudzeń i
w przyszłości zajął się realizacją własnych niedorzecznych planów, nie
zakłócając już więcej mego spokoju.
Wspinaliśmy
się spiralnymi stopniami wzdłuż szklanych ścian, rozświetlonych delikatnym
pomarańczowym blaskiem. W mojej wieży, niezależnie od pory dnia, ze ścian
nieprzerwanie sączy się ta sama łagodna poświata. Oprócz Malakiasza wszyscy
byli tu po raz pierwszy, ale to właśnie Rami nie mógł powstrzymać się przed
zwróceniem uwagi na to zjawisko.
− Nie
wiem, ambasadorze, skąd bierze się ten blask − wyjaśniłem uprzejmie, patrząc,
jak z niedowierzaniem gładzi dłonią wypolerowaną powierzchnię. − Być może
kryształy filtrują i magazynują światło, aby później uwalniać je stopniowo, w
tej właśnie postaci pozwalając mu przenikać do środka. Być może promienie
słońca przebywają bardzo długą drogę poprzez szklany labirynt, nim z powrotem
wydostaną się na zewnątrz. Kto wie, co znajduje się tam naprawdę?
Rami
cofnął rękę, wystraszony.
− Być
może − kontynuowałem − światło, które rozjaśnia wnętrze wieży, nie pochodzi od
naszego słońca, lecz przybywa z innego czasu i przestrzeni. Być może −
zwróciłem się teraz do młodego maga, wyraźnie zafascynowanego moją przemową −
gdybyś wystarczająco długo medytował, Sarocie, zdołałbyś ujrzeć jego źródło,
zobaczyłbyś, jak wyglądało nasze słońce przed tysiącami lat, gdy na świecie
wciąż jeszcze przebywali Jeźdźcy Światła. Może to właśnie oni zaklęli w
krysztale nieskażony blask pierwotnego świata?
Sarot
stał zasłuchany, na śmierć zapomniawszy o swojej niechęci do mnie. Jego oczy
coraz bardziej jaśniały fascynacją. Jeszcze chwila i rzeczywiście pozostałby
tutaj, z czołem przyciśniętym do ściany, porzucając wszelkie ambitne plany.
Rami gładko przełknął "Jeźdźców Światła", nawet się przy nich
rytualnie nie skrzywiwszy, i patrzył przed siebie z wyraźnym niepokojem.
−
Przecież ty sam nigdy nie wierzyłeś w istnienie Stwórcy ani Jeźdźców Złocistych
Rydwanów. Żartujesz z nas, mistrzu Istharionie. − Spokojny głos Talleda
sprawił, że czar prysnął.
− Być
może. Nie sądzę jednak, by którykolwiek z was był w stanie wymyślić mądrzejszą
teorię, wyjaśniającą to zjawisko, a mojej przyjemnie się słucha, nieprawdaż,
Sarocie? O, jesteśmy już na właściwym poziomie. − Wskazałem nieregularny otwór
w gładkiej powierzchni szybu. − Wyżej jest tylko jedna kondygnacja, na której
znajduje się Teleskop.
Przepuściłem
Sarota, Ramiego i Talleda − młody mag i manilski ambasador spoglądali na mnie
(i na siebie nawzajem) z wściekłością, hazzi lekko się uśmiechał.
−
Powiedz mi, Istharionie − zapytał Malakiasz, oglądając się po raz ostatni za
siebie − czy nigdy nie próbowałeś zbadać, skąd naprawdę pochodzi to światło?
Nigdy cię to nie intrygowało?
− Drogi
Malakiaszu − objąłem go ramieniem, delikatnie prowadząc w ślad za pozostałymi.
− Czy nigdy nie intrygowało cię, że po każdej nocy następuje dzień, świat
otacza Płaszcz, trawa jest zielona, zaś dobre ferańskie wino smakuje jak krew?
Skręciliśmy
w prawo, w murowany korytarz, który wkomponowano z wielkim trudem, tak jak
wszystkie inne dodatkowe elementy, w pierwotną, starożytną konstrukcję wieży.
Widziałem, jak Rami odetchnął z ulgą na widok pochodni, palących się u
sklepienia.
Po
pięćdziesięciu krokach korytarz się rozwidlał. Droga w lewo prowadziła w ciepły
mrok wiosennej nocy, na taras. Droga w prawo w zimną, odstręczającą ciemność
krętego tunelu. Idący na przedzie Sarot skierował się w lewo, ale ja
zatrzymałem go, kładąc dłoń na ramieniu.
−
Poczekaj, magu. Chcę ci coś pokazać.
Sarot
wzdrygnął się pod moim dotknięciem, z trudem skrywając niepokój, który
dostrzegłem także w oczach Malakiasza. Rami obojętnie wzruszył ramionami,
oblicze Talleda znów było nieprzeniknione.
−
Zaczekajcie na nas na tarasie − poprosiłem. − Służący podadzą wam wino.
Popchnąłem
przed siebie młodego maga, unikając spojrzenia Malakiasza, w którym tym razem
zawarte było ostrzeżenie.
Wkroczyliśmy
w ciemność.
−
Wiesz, dokąd cię prowadzę?
Nie
widziałem w mroku jego twarzy, ale usłyszałem, jak wciąga głęboko powietrze.
−
Tak, tak, nie mylisz się − odpowiedziałem za niego − Chcę pokazać ci rzecz,
którą wy, magowie, nazywacie Lustrem Prawdy, Zwierciadłem Przeznaczenia i tak
dalej. Zaraz się przekonasz, ile warte są te wszystkie niedorzeczne nazwy.
−
Czemu? − W głosie mego gościa wyczułem zmieszanie.
−
Przecież chciałeś zobaczyć to miejsce. Wszyscy tego chcecie. Wcześniej czy
później powróciłbyś tutaj, używając siły lub podstępu. A ja wolę już mieć to za
sobą.
Wyciągnąłem
rękę przed siebie, tak by wyczuć kolejny zakręt korytarza.
− Czy
nie zabłądzimy? − zapytał Sarot. W jego tonie nie było już teraz niechęci − z
oponenta, któremu można rzucić wyzwanie, niespodziewanie stałem się
przewodnikiem po całkiem nieznanej mu sferze.
−
Nie, tutaj nie ma żadnych rozgałęzień, zaś korytarz wcale nie jest długi. A
ciemność... Ciemność jest potrzebna, sam zaraz się o tym przekonasz.
Rzadko
tam zaglądam, dla mnie również, rzecz jasna, nie jest to przyjemnym
doświadczeniem, ale nawet gdybym codziennie odwiedzał to miejsce, widok Lustra
zawsze zaskakiwałby mnie tak samo jak za pierwszym razem.
Nie
potrafię Ci tego opisać − jest tylko Lustro i ciemność. Bądź też raczej samo
tylko Lustro. Reszta należy do ciemności, dopóki nie pojawi się odbita w zwierciadle.
Tak
było i teraz − ja, Sarot i cały Wszechświat nie istnieliśmy. Byliśmy częścią
ciemności, czymś mniej niż próżnią. Istniało tylko Lustro.
−
Podejdź bliżej − zachęciłem maga szeptem. − Nic nie zobaczysz, jeśli nie
podejdziesz bliżej.
Z
mroku nie dobiegł żaden dźwięk, ale wiedziałem, że się waha.
− Co
jest dalej? − zapytał po chwili.
−
Kolejne zwierciadło. Cała galeria. Wiadomo, że kończy się po przeciwnej stronie
wieży. Tamto lustro wygląda całkiem zwyczajnie i oczywiście nie można wejść do środka.
Kto wie, być może da się wyjść. O ile mi wiadomo, nikomu się to do tej pory nie
udało. Natomiast to przejście działa w obie strony. Można zawrócić.
Przynajmniej do pewnego momentu.
− A
ty, Istharionie... Próbowałeś?
−
Nie. Od razu się cofnąłem. Po cóż miałbym iść dalej? Lustra nie pokazałyby mi
niczego, czego sam bym o sobie nie wiedział. Doskonale wiem, iż jestem tylko
grą własnych złudzeń i nie muszę ginąć, by się o tym przekonywać.
Znów
nabrał powietrza.
− Nie
jesteśmy złudzeniami. Zostaliśmy stworzeni na podobieństwo Najwyższego.
− W
istocie? Być może, ale w niczym nie poprawia to twoich szans. Przekonaj się,
czy zdołasz stawić czoła lustrom. Ale nie zapędzaj się zbyt daleko. Nie sądzę,
żebyś mógł znieść to, czego się o sobie dowiesz. To będzie śmierć Sarota, tego,
którego, jak ci się wydaje, znasz tak dobrze. Jesteśmy tylko jedną z wielu
masek nicości. Pamiętaj o tym. Jeśli coś ci się stanie, Malakiasz i pozostali
będą mieli do mnie pretensje, bo najwyraźniej jesteś im do czegoś potrzebny, skoro
cię tu przyprowadzili.
−
Podobno ten, kto przejdzie, otrzyma niezwykłą moc...
− Tak
twierdzi pospólstwo. Nawet gdyby tobie się udało, nie przypuszczam, byś w ten
sposób cokolwiek zyskał, utracisz natomiast złudzenia co do własnej osoby. Nie
należysz do ludzi, którzy potrafiliby żyć bez nich. Sam zadecyduj, czy warto
ryzykować.
Sarot
westchnął i ruszył w stronę Lustra.
* * *
−
Oszczędźcie mi, proszę, dalszych komplementów co do jakości mojego wina. Gdyby
nie było doskonałe, nigdy bym go wam nie podał. Powiedzcie w końcu, o
najczcigodniejsi z mędrców, co naprawdę was do mnie sprowadza.
Postanowiłem
nie ułatwiać im sprawy wyjawianiem swoich domysłów. Zawsze interesuje mnie nie
tylko treść, ale i forma opowieści. Okoliczności narzucają treść, ale formę w
pewnym stopniu możemy kształtować sami.
Porozumieli
się szybko spojrzeniami − astrolog, hazzi i ambasador. Sarot siedział na
swoim miejscu zapatrzony w kielich. Zgodnie z moimi przypuszczeniami, po bardzo
krótkiej chwili przerażony wypadł z Lustra i musiałem przytrzymać go siłą, by
nie rozbił sobie głowy o ścianę korytarza. Usiłowałem wyczytać coś z jego
oblicza, ale na to było jeszcze za wcześnie. Wciąż był zbyt wstrząśnięty.
Przeczuwałem jednak, iż prawdopodobnie będzie mnie od tej pory nienawidził. Nie
przeszkadzało mi to, byleby tylko unikał Wieży.
Malakiasz
wskazał palcem przymocowaną do balustrady tarasu lunetę.
−
Wiem, że umiesz z tego korzystać. Tym razem nie naciągniesz mnie na opowieść.
Musiałeś domyślić się, że chodzi nam o Mroczną Gwiazdę. Ona powraca,
Istharionie.
Bez
wątpienia, gdy królewski astrolog wypowiadał te słowa, nie powiało grozą. Noc
łagodnie otulała miasto ciepłym oddechem. Wszędzie wokół panowała cisza, a ja
umiem wyczuwać nastrój chwili i wiedziałem, że jest to cisza odpoczynku, nie
zaś cisza przed burzą. Być może już wtedy powinna mi była przyjść do głowy
zaskakująca myśl, która jednak pojawiła się znacznie później − o wiele za
późno, by mogło to mieć jakiekolwiek znaczenie. Wówczas pomyślałem jedynie, iż
nie ma nic bardziej złudnego niźli nastrój chwili.
Popatrzyłem
na niebo, na gwiazdozbiór Jeźdźca.
− Nie
ma pewności, że to właśnie ona. Jest wiele podobnych obiektów.
Malakiasz
roześmiał się skrzekliwie.
− Sam
w to nie wierzysz, Istharionie. To nie jest zwykła kometa. Zachowuje się
inaczej. Wszystkie przepowiednie i obliczenia się zgadzają.
−
Jeśli nawet − zauważyłem − to wcale nie musi z tego cokolwiek wynikać. Czemuż
mielibyśmy się bać przybysza z Zewnętrznej Przestrzeni? Chroni nas przecież to,
co potocznie nazywają Płaszczem Ziemi.
−
Słońce to życie, gwiazdy to śmierć − szorstkie słowa Ramiego rozdarły spokojną
noc. Jego naznaczona długą blizną twarz zastygła na moment w ponurą maskę. −
Nie wierzysz w legendy sprzed stuleci, Istharionie? Będziesz im zaprzeczał
nawet wtedy, gdy przyniosą ci zagładę?
Westchnąłem
i pokręciłem głową.
−
Jakie legendy? Osobiście znam przynajmniej dwadzieścia różnych wersji historii
o Wojnie Mrocznej Gwiazdy. Nawet wy, Manilowie, macie przynajmniej pięć i, o
ile mi wiadomo, są ze sobą w wielu punktach sprzeczne.
− Ale
− zauważył Malakiasz − wszystkie opowiadają o inwazji spoza naszego świata...
− I o
Mocach Ziemi, które stawiły jej opór − dodał z naciskiem Rami.
−
Nawet jeśli tak właśnie było, czemu sądzicie, iż może się to powtórzyć? Jeśli
istotnie coś się wydarzyło, było to dawno temu. Według większości znanych
legend demon został unicestwiony. Zaś kometa mogła być tylko symbolem,
przypadkowym zwiastunem rzeczywistych wypadków...
−
Widziałeś stepy Shar-Shegi? − Manil zaśmiał się nieprzyjemnie. − Ja je
widziałem. I bałbym się zbliżyć ponownie nawet na sto mil do tego miejsca.
Ziemia nosi ślady katastrofy, która nie powinna się była zdarzyć. A jednak
kiedyś Płaszcz Ziemi został rozerwany. A jeśli raz tak się stało, może i drugi.
Demon został pokonany, zgoda. Nie gawędzilibyśmy sobie tutaj dziś przy winie,
gdyby stało się inaczej. Ale nie ma żadnej pewności, że nie pojawi się na nowo,
gdy powróci źródło jego mocy.
−
Studiowałem pilnie u boku Malakiasza. − Ton głosu Sarota był nieoczekiwanie
zimny i spokojny. Pomyślałem, że go nie doceniłem. − Wszystko wskazuje na to,
że Noc znów może rzucić wyzwanie. Obowiązkiem nałożonym nam przez Stwórcę jest
temu zapobiec. Dzień musi zwyciężyć.
Podniósł
na mnie wzrok. W jego oczach rozbłysła siła i upór. Zaszła w nim wyraźna
zmiana, która wzbudziła mój niepokój.
Roześmiałem
się ironicznie.
− I
dlatego przybyłeś tu do mnie pod osłoną nocy, a nie w blasku dnia, który tak
kochasz? Dla towarzystwa zaś przyprowadziłeś ze sobą − bez obrazy, dostojny
Rami − jednego z Manilów, który z pewnością nie podziela twoich poglądów w
kwestii obowiązków nałożonych nam przez Stwórcę?
Uśmiechnąłem
się w duchu, widząc, że w jego spojrzeniu nie ma ani śladu wahania − zupełnie
jakby próba z Lustrem zakończyła się zwycięstwem, a nie porażką.
− To
szczególna sytuacja i wymaga szczególnych środków.
−
Malakiaszu? − Obróciłem się w stronę starego astrologa.
Ten,
dla odmiany, był pełen wątpliwości.
− Nie
możemy wiedzieć na pewno, iż Stwórca rzeczywiście istnieje – powiedział,
starannie dobierając słowa, tak, by nie obrazić za bardzo nikogo z obecnych,
co, trzeba przyznać, było zadaniem raczej karkołomnym. − Możemy jednak mieć
nadzieję, iż rzeczywiście tak jest i że, wbrew twierdzeniom niektórych, nie
zapomniał całkiem o naszym świecie. Większość z nas tutaj zebranych wierzy, że
walka sił światła z siłami ciemności, jakkolwiek byśmy je rozumieli, nadal
trwa. Wydaje się, że przed nami wszystkimi stanęło teraz nowe zadanie...
Patrzyłem
na nich w zamyśleniu i przez głowę przebiegł mi stary aforyzm, przypisywany
mistrzowi Ih'ramowi − „bądź czujny, gdy wypowiadane są wojny, lecz stokroć
czujniejszy, gdy zawierane są sojusze”. Wiele dni później przypomniałem sobie
tamtą chwilę i tamte słowa.
− A
ty, dostojny Talledzie − zwróciłem się do hazziego. − Czy wiesz, że to
właśnie twoja obecność zaskakuje mnie tutaj najbardziej? Tobie obca jest
przecież religia Ramiego, nie podzielasz też wiary Malakiasza i Sarota. Tak,
oczywiście, wszyscy znamy twą mądrość i szlachetność − dlatego właśnie zostałeś
hazzim na dworze naszego władcy. Podobno zawsze kierujesz się racjami
rozumu i wierzysz jedynie w to, czego można dotknąć. Czemu więc tak się
przejąłeś starożytnymi legendami i przepowiedniami astrologów?
−
Legendy i przepowiednie nie interesują mnie dla nich samych − odparł bez
zająknięcia − o ile nie są odbiciem prawdziwych zdarzeń, a sądzę, że tak
właśnie jest w tym przypadku. Zagrożenie, które nadchodzi, jest jak najbardziej
realne. Co więcej, dokładnie wiemy, na czym polega. Czyżbyś zapomniał, mędrcze,
o Północnym Bastionie? To nie legenda, to rzeczywistość. To miejsce już od
setek lat pozostaje wyzwaniem. Nikt z nas nie jest w stanie się do niego
dostać. To widomy znak ingerencji obcego świata w nasz własny.
−
Wyjawcie mi więc − rozłożyłem bezradnie ramiona − na czym właściwie polega
groźba i jak postanowiliście jej przeciwdziałać. Nade wszystko zaś − czemu
przyszliście z tym akurat do mnie...
Cała
czwórka porozumiała się wzrokiem, po czym znów przemówił Malakiasz.
−
Północny Bastion. Jeśli demon istotnie powróci, nie możemy dopuścić, by źródło
jego mocy spokojnie na niego czekało. Musimy je unieszkodliwić zanim to
nastąpi.
−
Najpierw musielibyście się tam dostać − zauważyłem uprzejmie. − A jak
stwierdził właśnie dostojny Talled, spokoju fortecy nie jest w stanie naruszyć
żadna z istot naszego świata. Z pewnością lepiej ode mnie znacie relacje
rozmaitych magów, mędrców i podróżników, którzy na przestrzeni wieków próbowali
tego dokonać. Te z nich, które opowiadają o rozmaitych cudach i okropnościach,
bywają niekiedy nawet interesujące, lecz są również straszliwie
niekonsekwentne. Inne z kolei są tak suche, rzeczowe i nudne, że, podejrzewam,
zbliżają się do rzeczywistości. Tak czy inaczej, nawet jeśli Północny Bastion
istnieje, to nikomu nie udało się jak dotąd do niego wejść. Śmiem przypuszczać,
że tak już pozostanie. „Nikt spośród nas, zrodzonych pod niebem tej ziemi…”, że
zacytuję, jeśli się nie mylę, mistrza Kesaia.
−
Północny Bastion istnieje – odparł cicho Talled. – I jego twórczyni dobrze
zabezpieczyła go przed intruzami, tak by wkroczyć do niego mogła jedynie ona
sama… lub jej spadkobiercy. A ona była…
−
Demonem przybyłym z zewnątrz – warknął Sarot, wyraźnie już
zniecierpliwiony – i zabezpieczyła swą siedzibę przed nami, mieszkańcami
tego świata. I tu właśnie znajduje się furtka! Możemy przechytrzyć
demona! Czy naprawdę nie widzisz, do czego zmierzamy, Istharionie?
−
Widzę doskonale – westchnąłem ciężko – tym bardziej więc nie zamierzam niczego
wam ułatwiać.
Malakiasz
i Rami uśmiechnęli się nieznacznie, hazzi zaś uniósł uspokajająco rękę.
−
Wierzymy, że istnieje sposób, aby otworzyć bramy Północnego Bastionu.
Potrzebujemy przybysza z zewnątrz, tak jak przybyszem z zewnątrz
była Mroczna Gwiazda. Kogoś, czyj wzrok przeniknie iluzję, wobec której nasz
jest całkiem bezsilny. I tutaj pojawiasz się ty, Astronomie. Tylko ty jeden
bowiem jesteś w stanie…
−
Otworzyć przejście pomiędzy światami – dokończyłem z rezygnacją.
−
Zrobisz to? – spytał Malakiasz. – Otworzysz tunel i pomożesz nam sprowadzić
odpowiednią osobę?
Przez
chwilę milczałem. Zapytasz, daleki słuchaczu, czy ogarnęły mnie wątpliwości? O
tak, z pewnością plan moich gości zawierał w sobie liczne luki i
niedopowiedzenia… Lecz czy nie tak właśnie jest w prawdziwym życiu? Wszak
słuszne decyzje stają się takimi jedynie w wyniku nieodgadnionych kaprysów
losu, nie zaś z powodu swej rzekomej słuszności. Tak czy inaczej ci, którzy tak
jak ja snują opowieści, nie powinni oceniać zamierzeń tych, którzy – powodowani
odwagą czy też naiwnością − zmagają się z życiem.
−
Istharionie… − powtórzył Malakiasz.
Każdy
przywilej ma swą cenę i tylko głupiec sądzi, iż uda mu się uniknąć zapłacenia
jej… w taki czy inny sposób.
−
Dobrze – rzekłem – umożliwię wam zrobienie tego, co zamierzacie uczynić. Nie
mnie jednak oceniać sens waszego przedsięwzięcia.
Malakiasz
odetchnął z ulgą, na twarz Sarota powróciła arogancja. Zamyślony Rami bił się z
myślami, zaś spojrzenie Talleda jak zwykle było nieprzeniknione.
Ciekawi
cię, o nieznajomy, czy już wtedy snułem podejrzenia? Czy choćby przez mgnienie
oka przeczułem istnienie straszliwej prawdy, skrytej w pajęczynie słów? O,
nieznajomy! Jak pisał mistrz Ih’ram, każde pytanie zawiera w sobie odpowiedź.
Lecz
któż z nas potrafi na czas zadać właściwe pytanie?
Ciemne ziarna
Biegł
długą, ciemną doliną. Śnieg skrzypiał mu pod stopami. Było przeraźliwie zimno,
lecz jego własne serce emanowało jeszcze większym chłodem. Czy to szkielety
wieżowców majaczyły w oddali? Czy też może okaleczone zbocza gór? Spalone kikuty
drzew? Daleko przed sobą dostrzegł polanę, na której środku pojawił się
znajomy, niewyraźny kształt...
Szedł
pogrążoną w mroku klatką schodową. Przyjęcie nagle zniknęło. Świat wokół stał
się cichy i martwy. Czy to naprawdę jemu wydawało się kiedyś, że lubi samotność
i ciszę? Gdzie podziały się roześmiane twarze przyjaciół? Oddałby teraz
wszystko, by choć przez moment ujrzeć oblicza swych wrogów. Czemu znalazł się
zupełnie sam w tym ciemnym, przerażającym miejscu? Chciał krzyczeć, biec, nawet
umrzeć, byle tylko uciec od tego strachu.
Wyszedł
z klatki schodowej na zewnątrz, choć wiedział, co będzie tam na niego czekało.
Było nieuchronne – jak zawsze w tym śnie. Śnił o tym już dziesiątki razy.
Zamiast
na podwórku przed swoim blokiem, znalazł się w samym środku pogrążonego w
ciemności lasu. W panice odwrócił się, rozpaczliwie pragnąc wrócić do
bezpiecznego mieszkania lub w jakiekolwiek inne miejsce, ukryć się pośród gwaru
rozmów, pośród hałasu warszawskiej ulicy, pośród monotonnego buczenia
telewizora. Ale do tamtego świata nie było już powrotu; zewsząd otaczały go
nagie pnie potężnych drzew.
Daleko
przed sobą dostrzegł polanę. Jak zahipnotyzowany ruszył w jej kierunku, nie
będąc w stanie przeciwstawić się tajemniczej sile, która go tam wzywała. Polana
była coraz bliżej. Na jej środku pojawił się niewyraźny kształt − dom
ciemności, siedlisko upiorów, chata wiedźmy?
− Nie
− zawołał ze szlochem. − Nie chcę tam iść! Nie chcę! Pragnę się obudzić!
I
obudził się z krzykiem, tak jak dziesiątki razy wcześniej.
* * *
Zza
zakrętu niespodziewanie wypadła furgonetka i Joanna ostro szarpnęła kierownicą.
Zaklęła pod nosem, gdy jej wiekowe seicento o mało nie wylądowało na poboczu.
−
Aaaaaa! Aśka! – zawyła przerażona Kinga. – Wolniej… Przecież to tylko godzina
drogi. Nie musimy się tak spieszyć.
−
Wcale się nie spieszymy − burknęła Joanna, ale nieco zwolniła, bardziej zresztą
w trosce o silnik, który właśnie znowu zaczął rzęzić, niż o samopoczucie
kuzynki. – Poza tym to tamten kretyn wjechał mi na pas…
−
Dlaczego zawsze musisz tak pędzić? – mruknęła Kinga, nieusatysfakcjonowana. –
Zwłaszcza wtedy, kiedy cię coś wkurzy...
−
Dzięki temu łatwiej jest odreagować. Wiesz, że prowadzenie samochodu mnie
uspokaja.
− Ale
nie tych, którzy z tobą jadą. Kłopoty w pracy? Znowu chcą cię wyrzucić z
redakcji?
− Nie
− westchnęła Joanna. – Nie tym razem. Ale za to chyba jednak nie znajdzie się
dla mnie miejsce na liście wyborczej. Kumple Karkoszki pożalili się prezesowi,
że tyle jest przecież przypadków nepotyzmu wśród naszych przeciwników
politycznych, a ja akurat uwzięłam się na tego biedaka… No i tak go ponoć
urobili, że zamiast pogonić kota Karkoszce, postanowił umyć ręce.
− No
i co? − spytała Kinga bez większego entuzjazmu, jako że nigdy zbytnio jej nie
pasjonowały dziennikarsko-polityczne uwikłania kuzynki.
− No
i jadę spędzić weekend z tobą i z twoim bratem. Muszę odpocząć od Warszawki.
−
Sama widzisz − skomentowała Kinga z niejaką satysfakcją. − Mówiłam ci, że ta
cała polityka to brudna sprawa i że nie ma co się w to ładować. Nie jestem też
przekonana, że to najlepsze zajęcie dla kobiety. Zajęłabyś się lepiej swoim
życiem osobistym. Co się stało z tym twoim kolegą, Pawłem? Wydawało mi się, że
w pewnym momencie był bardzo zainteresowany… Czemu tak nagle zniknął?
−
Taa… − wydęła wargi Joanna. – Zainteresowany to on był chyba głównie
pogłębieniem swego narodowo-katolickiego image’u. Gdzieś tam biedaczyna uroił
sobie, że stanowię odpowiednią kandydatkę na żonę. Zmienił zdanie, jak
zaproponowałam wspólne wyjście na koncert zespołu psychodelicznego. Tak więc
szczęśliwie uratowałam go przed popełnieniem życiowego błędu.
− No
nie wiem, czy słusznie postąpiłaś – odparła Kinga, jakby lekko zgorszona. – Z
pewnością Paweł miał wiele zalet, był kimś, na kim można się oprzeć…
− Cóż
– uśmiechnęła się szelmowsko Joanna. – Jak chcesz, mogę ci dać telefon do
niego. Może jeszcze zdążysz się załapać.
− Ale
ja wiem − ciągnęła niezrażona Kinga, udając, że nie dosłyszała ostatniego
zdania. − Czekasz na jakiegoś rycerza, księcia z bajki. Którym na dodatek
chciałabyś rządzić. Nie wiem, jak to się ma do twojego rzekomego przywiązania
do tradycyjnych wartości − dodała oskarżycielsko. Od jakiegoś czasu, po
cyklicznych romansach z Raja Yogą, Świadkami Jehowy oraz Hare Kryszną, Kinga
przeżywała gwałtowny powrót do rodzimej religii i konsekwentnie starała się być
jak najbardziej ortodoksyjna.
Joanna
parsknęła śmiechem.
− To
nie ma nic wspólnego z tradycyjnymi wartościami. Których wyznawanie nie polega
zresztą na biadoleniu o nich przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. A już
zwłaszcza faceci epatujący nimi na każdej randce nudzą mnie śmiertelnie.
Kinga
wciągnęła powietrze i zamilkła, urażona. Joanna poczuła umiarkowane wyrzuty
sumienia − wiele rozmów z kuzynką kończyło się w podobny sposób. Żeby nieco
ułagodzić Kingę, zmieniła „trójkę” na ulubioną (od niedawna) stację kuzynki.
Przez chwilę wsłuchiwała się w natchniony głos spikera, kontemplując ogrom
swego poświęcenia, po czym dla odwrócenia uwagi skoncentrowała się na tym, co
działo się na szosie.
Jeszcze
bardziej zwolniła. Oczywiście, wbrew komentarzom Kingi, zawsze jeździła
bezpiecznie, ale teraz była zmęczona i rozdrażniona. Co gorsza, piętnastoletni
wóz najwyraźniej również przejął się jej nastrojem.
Chciałaś
mieć alfa romeo, to trzeba było, kurde, wybrać inną strategię życiową. Sama
jesteś sobie winna, pomyślała melancholijnie, patrząc, jak samochód jej marzeń
i snów – czerwona gulietta − wyprzedza seicento i znika za kolejnym zakrętem.
−
Pamiętaj, żebym zatankowała na następnej stacji − powiedziała na głos, bardziej
dla przypomnienia samej sobie niż do kuzynki.
Wjechały
do lasu. Dzień był upalny, ale wpadający przez uchylone szyby wiatr przyjemnie
orzeźwiał. Kinga słuchała radia, Joanna spoglądała na szosę.
Nagle
poczuła czyjąś obecność. Choć w polu widzenia na pozór nic się nie zmieniło -
droga i drzewa pozostały tą samą drogą i tymi samymi drzewami, to jednak gdzieś
w głębi, jak gdyby w jakiejś innej, równoległej przestrzeni, zamajaczyły zarysy
kształtów.
−
Tam! − Usłyszała cichy okrzyk Kingi. Podążyła śladem jej spojrzenia, lecz znów
dojrzała tylko niewyraźne kontury, bardziej zresztą w myślach niż w rozgrzanym
powietrzu nad asfaltem.
− On
się zbliża! − zawołała kuzynka tonem, którego Joanna nie słyszała u niej od
czasu, gdy tamta doznała objawienia podczas medytacji transcendentalnej.
Na
wszelki wypadek nacisnęła hamulec − cokolwiek miało się wydarzyć, nie chciała,
by odbywało się podczas jazdy. Poczuła, jak przeszywa ją prąd. Tajemnicze
kontury rozjarzyły się i zgasły, i przez moment przestała widzieć cokolwiek.
Potem wydało jej się, że słyszy narastający, dudniący hałas. Przed oczyma wyobraźni
− ale tylko tam − stanął jej dziwny, czteroramienny kształt, wirujący ponad
maską samochodu. Czuła, jak dotyka jej czyjeś spojrzenie - nie było to już
neutralne wrażenie obecności, tak jak jeszcze przed chwilą, lecz spojrzenie
wroga, nieosobowa agresja. Kątem oka spostrzegła, że Kinga drży, skulona na
swoim fotelu.
Zacisnęła
mocno powieki, ale to niczego nie zmieniło − coś nadal wgryzało się w jej
duszę. Teraz z kolei poczuła irytację − jej racjonalny umysł zbuntował się
przeciwko całemu zajściu.
− No,
spadaj – wycedziła przez zęby. Przemogła lęk, uniosła głowę i wyszła naprzeciw
atakującemu ją spojrzeniu. Zupełnie nieoczekiwanie, tamto cofnęło się i
rozmyło, zniknęło gdzieś w oddali, przedtem jednak dokładnie zapamiętując każdy
szczegół jej twarzy, każdy splot myśli, jakby pragnąc wchłonąć całą jej
przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.
Drżącą
ręką przekręciła kluczyk w stacyjce.
−
Czułaś to? − wyszeptała Kinga.
−
Złudzenie − mruknęła bez przekonania.
−
Więc też to czułaś. To było coś złego. Bardzo złego. Ale przedtem... Widziałaś
te obrazy?
− Nic
nie widziałam − odburknęła zirytowana.
−
Rozmazane ludzkie sylwetki − ciągnęła kuzynka. − Jedna z nich ruszyła w moją
stronę. Bił od niej blask. Podeszła bliżej i zobaczyłam, że to po prostu młody
mężczyzna, tylko tak jakoś dziwacznie ubrany. Patrzył prosto na mnie i
uśmiechał się... Chciałam wyjść mu naprzeciw. Ale wtedy nagle krzyknął
przestraszony, i wszystko zniknęło. A jeszcze później pojawił się ten wirujący
kształt. Myślę, że najpierw zobaczyłam anioła, a następnie złego ducha...
− To
niemożliwe - stwierdziła ponuro Joanna. − Ja niczego nie widziałam.
− Ale
przecież też coś czułaś?
Joanna
nie odpowiedziała, koncentrując się na prowadzeniu.
Resztę
drogi przejechały w milczeniu.
Silnik
wysiadł dwieście metrów przed domem kuzynostwa i samochód trzeba było
podholować.
* * *
Gdyby
myśli miały kształt, ta przypominałaby czteroramienną martwą rozgwiazdę,
wirującą powoli wokół własnej osi. Gdyby potrafiły wydawać dźwięk, ta
napełniałaby powietrze głuchym, modulowanym warkotem. Gdyby zajmowały miejsce,
ta przez chwilę tkwiłaby zawieszona wysoko ponad światem.
Gdyby
to, co działo się obok rzeczywistości zdarzeń i kształtów, spróbować opisać
właśnie poprzez zdarzenia i kształty, opis taki mógłby wyglądać następująco:
przez długi, długi moment czteroramienny kształt wisiał ponad Ziemią, sondując
ludzkie serca i linie wydarzeń, cofając się w przeszłość i wybiegając do
przodu, starając się zapamiętać ujrzane w migawkach twarze. Potem oderwały się od
niego cztery cienie i zaczęły swobodnie opadać ku powierzchni planety. On sam
zaś wzniósł się jeszcze wyżej, do sfer, gdzie żaden opis nie miałby już sensu,
i przyczaił się, czekając na właściwy moment, aby powrócić.
* * *
Pierwszy
z mężczyzn siedział nad butelką wódki. Był bardzo młody i higienicznie
ostrzyżony na łyso. Miał na sobie spodnie od dresu i podkoszulek, który
odsłaniał imponującą muskulaturę ramion. Chłopak nazywał się Janek Ciemniaga,
ale kumple przez szacunek dla jego umiejętności kickbokserskich uhonorowali go
ksywą Kopyto.
Kopyto
otępiałym wzrokiem wpatrywał się w szafkę RTV, gdzie znajdował się milczący
telewizor i odtwarzacz Sony. Usłyszał szuranie kroków w przedpokoju − matka
stanęła pod drzwiami i rzuciła swoje zwykłe "janekcotytamrobisz".
Potem zajrzała, by sprawdzić, czy jest w środku, mruknęła coś i wyszła,
zdziwiona jego spokojnym zachowaniem. Dobrze, kurwa, że chociaż nie truła mu
już o tej pierdolonej maturze. Przecież nawet w telewizji mówili, że prawie
wszyscy w liceach profilowanych oblali, więc co się go czepia?
Nieważne.
Miał teraz co innego na głowie. Był zaniepokojony. Szczerze powiedziawszy, to
nawet się trochę bał. Wczoraj, gdy dorwali w parku tamtego starucha, wszystko
było w porządku, ale dziś... Nie, nie byli pijani, najbardziej właśnie kręciło
ich, że zrobili to zupełnie na trzeźwo. Potem nawet nie zabrali mu portfela −
taką mieli fantazję... Kiedy wrócił do domu, czuł się naprawdę świetnie.
Tamten
przeżył, choć wylądował w szpitalu. Niby nie było czym się przejmować, ale...
Ani Pajo, ani Ściema nie przyszli dzisiaj z obiecanym pornolem.
Bał
się. Bał się dzwonka do drzwi i telefonu, ale też i czegoś jeszcze. Siedział
skulony w fotelu, spoglądając na pociemniały ekran.
Nagle
coś się stało. Nie, stało się dużo wcześniej, ale on zauważył to dopiero teraz.
Cały czas się zmieniało, w oszałamiającym tempie, jak na filmie z Van Dammem.
To
coś, co się zmieniało, zabierało jego strach, więc wyszedł temu naprzeciw.
„Wpuść mnie”, powiedziało, „a już nigdy nie będziesz się bał. Będziesz robił co
chcesz i nikt ci nie podskoczy”. „Dobra”, odparł, bo co niby miał powiedzieć.
Może w pierwszej chwili poczuł się trochę nieswojo, ale zaraz potem ten Kopyto,
który mógł się czuć nieswojo, pozostał już tylko na powierzchni, a w głębi
wygodnie usadowił się ten drugi, nowy, w pewnym sensie nadal oczywiście będący
tym starym, ale jednocześnie także i czymś więcej.
O
tak, wiele się zmieniło. Czuł siłę. Te wszystkie lata w szkole... Bez sensu.
Teraz po raz pierwszy naprawdę wiedział, co ma robić. Wierzył, że cokolwiek
zrobi, pozostanie bezkarny. Tak obiecało mu to coś więcej. Jego umysł
był zbyt zmącony, by widzieć wszystko wyraźnie, ale wiedział już, że czeka go
ważna robota.
I
chuj z maturą.
* * *
Drugi
mężczyzna nerwowo kręcił się po pokoju hotelowym. Kilka lat starszy, elegancki,
z włosami obficie pokrytymi żelem, stanowił całkowite wizualne przeciwieństwo
Kopyta. Nazywał się Maciej Okoń. On również był w rozterce. Jego problemy były
jednak bardziej skomplikowanej, finansowo-profesjonalnej natury, a dotyczyły
dalszej kariery w charakterze regionalnego przedstawiciela międzynarodowego
koncernu tytoniowego.
Wszystko
przez tę nieszczęsną defraudację! Jeżeli tak to w ogóle nazwać. Po prostu
pożyczył sobie trochę pieniędzy firmy. Cholera, nigdy wcześniej nie trzymał w
rękach takiej kasy, no i nic dziwnego, że troszkę go poniosło. Koncern też tu
zawinił – mogli mu przecież dać lepszą brykę. Renault kangoo! Aż wstyd
zaparkować przed klubem takim furakiem! O wyrywaniu lasek już nie wspominając.
No,
dobra, bez paniki. Jakoś z tego wybrnie, byle tylko poprawić bieżące wyniki.
Namówić cholernego Leskiego, żeby wreszcie podpisał kontrakt.
Co,
niestety, okazało się wcale nie takie proste. Zupełnie jakby młody biznesmen
wyczuł, że Okoniowi się spieszy i celowo grał na zwłokę. Z wczorajszego
spotkania znowu nic nie wyszło. Dlatego właśnie Okoń, zamiast balować w
stolicy, przyjechał za Leskim aż do tej dziury. Po trzech rozmowach
telefonicznych tamten łaskawie obiecał w końcu, że następnego dnia znajdzie dla
niego trochę czasu. Może jeszcze uda się wszystko zatuszować, zanim kapną się w
centrali.
Znów
stanął przed lustrem. Zdziwiony zmarszczył brwi. Nieoczekiwanie zdenerwowanie
ustąpiło. Nie był typem marzyciela, z całą pewnością też nigdy nie zdarzyło mu
się śnić na jawie, ale teraz oto niespodziewanie przeżył coś w rodzaju wizji.
Stał w osłupieniu, wpatrując się w pojawiające się w powietrzu obrazy. Może
przez moment od niechcenia kontemplował fakt, że jest w tym coś dziwnego, może
jego praktyczny umysł z początku podpowiadał mu, że takie wizje zazwyczaj są
domeną jedynie poetów i narkomanów, lecz praktyczność zawsze pierwsza pierzcha
w zetknięciu z pokusą, tak więc postąpił krok do przodu, potem zaś kolejny i
jeszcze jeden...
Stał
w samym środku wirujących obrazów, obietnic bogactwa i potęgi. Jak urzeczony
wchłaniał upojną szybkość sportowych bryk, klubowy zgiełk i słodką woń perfum
najdroższych dziwek świata. Tak, oczywiście, wciąż jeszcze był w stanie się
wycofać, ale dlaczego miałby to robić? W jednej krótkiej chwili dostał
wszystko, o czym kiedykolwiek mógłby zamarzyć, więcej niż mogła mu dać
rzeczywistość, w jakiej od dawna żył jego umysł. Więc pozostał pośród świateł i
zgiełku.
Ten,
który stał teraz przed lustrem, a który w jakiś sposób nadal był mężczyzną z
pokoju hotelowego, uśmiechnął się z zadowoleniem. W przeciwieństwie do Kopyta,
on ogarniał swym umysłem prawie wszystko. Czuł, że nie jest sam. Zdawał sobie
sprawę z istnienia swego partnera w ciele Kopyta i oczekiwał pojawienia się
kolejnych sojuszników. Wiedział też, że to, czemu służył, choć w stanie
uśpienia, nadal wisiało nad światem, leniwie oceniając jego poczynania.
Pieczołowicie powtarzał w myśli ciągi wydarzeń, które mu przekazano, i starał
się je przełożyć na język działań, jakie będzie musiał podjąć, by zadowolić
tego, przez którego został wybrany.
* * *
Trzeci
mężczyzna nazywał się Jacek Roszmak i znajdował się w swojej pracowni. Był
znacznie starszy od dwóch poprzednich i raczej dziwacznie ubrany. Miał na sobie
żółtą, powłóczystą szatę, zakupioną w sklepie indyjskim w Warszawie, białe
luźne spodnie od kimona, naszyjnik z wielkich czerwonych koralików oraz
kirgiski kalpak, który pasował do całości jak pięść do nosa. Dla znawcy tematu
nie wyglądałoby to zbyt przekonująco, ale jak na prowincjonalne gusta jego
klientów w zupełności wystarczało.
Siedział
w kucki nad otwartą księgą, pośród kręgu niesamowitych rysunków, krztusząc się
kadzidlanym dymem. On również nie był w najlepszym nastroju. Przez wiele lat
zgłębiał tajniki czarnej magii, czytał zakazane, z trudem zdobyte księgi,
uczestniczył w ekskluzywnych seansach i spotkaniach. Raz zafundował sobie nawet
podróż na Jamajkę i do Brazylii za pieniądze, które uzbierał ze swej praktyki,
by poznać sekrety czarowników voodoo i spirytystów.
Niestety,
choć był świadkiem licznych manifestacji nadnaturalnej potęgi i miał zaszczyt
spotkać wielu prawdziwych mistrzów, jemu samemu nie dane było osiągnąć nic, co
zaspokoiłoby ciągle rosnące ambicje.
Teraz
siedział więc samotnie na specjalnie przystosowanym do tajemnych ceremonii
strychu, wdychając dym, i z niechęcią myślał o kolejnym dniu spotkań ze swymi
naiwnymi klientami.
Wtem
coś się zmieniło. Poczuł drgnięcie - niewidzialne uderzenie mocy. Potem
następne, o wiele silniejsze. Silniejsze niż wszystkie te, których doznawał w
obecności najsławniejszych szamanów. Przed oczami wyobraźni zamajaczył mu
niewyraźny, ciemny, pulsujący mocą kształt. Z radością rzucił się w jego
kierunku, chcąc przejąć jego siłę.
Wszystko
na pozór znów wydawało się takie samo. Świece zgasły. Starszy mężczyzna
siedział na pogrążonym w ciemności strychu, lecz teraz już widział wszystko
wyraźnie. Ta część, która ciągle była dawnym Roszmakiem, z trudem hamowała
pełen satysfakcji chichot. Natomiast ta, która przybyła z zewnątrz, czujnie
rozglądała się wokół, pragnąc przewidzieć dalszy rozwój wypadków. Po krótkiej
chwili obie zlały się ze sobą w niemal doskonałą jedność.
Zwyciężył,
pozbył się ludzkich ograniczeń. Został wybrany, choć jednocześnie sam przecież
był tym, który wisząc ponad światem wybierał. Teraz, kiedy był jednością,
znaczenie miała już tylko posiadana przez niego moc - o wiele potężniejsza od
tej, jaką szczycili się czarownicy voodoo, szamani i spirytyści. Wiedział, że
jego część − ciemne, pulsujące w sercu ziarno − przybyła z zewnątrz, spoza
świata, w którym do tej pory przebywało jego ciało. Był z tego dumny.
Przeczuwał, że wkrótce będzie musiał wykonać pewne zadanie, ale teraz pragnął
jedynie napawać się swoją nową potęgą.
* * *
Ostatni,
czwarty z mężczyzn, siedział na werandzie podmiejskiego domku, lekko kołysząc
się w fotelu na biegunach, ze szklanką piwa w ręce. Obok leżały trzy puste
butelki. Zawsze mówił, że ma zbyt słabą głowę, by zostać alkoholikiem. W
przypadku lekkiej chandry korzystał więc jedynie z piwa. Teoretycznie miał
mniejsze od trzech pozostałych mężczyzn powody do życiowego niezadowolenia. Co
ciekawe, większość znajomych uważała go za człowieka sukcesu i nigdy nie
przypisałaby mu skłonności do melancholii. Z pewnością nie posądziliby go o nią
ludzie, którzy znali go na płaszczyźnie zawodowej. Następnego dnia miał
jednak obchodzić swoje trzydzieste urodziny, a przy tego typu okazjach zazwyczaj czuł się
fatalnie.
Właśnie
zapadła noc, a on siedział na ganku i umiarkowanie zaprawiał się alkoholem,
użalając nad sobą i starając zapełnić swoją wyobraźnię odpowiednią ilością
halucynacji, które odegnałyby czającą się zewsząd pustkę. Od czasu do czasu
wstawał, przeciągał się i robił kilka leniwych ruchów, by przypadkiem nie zapaść
w drzemkę. Bał się, że kiedy zaśnie, znowu dopadną go jakieś koszmary, w
szczególności zaś stały punkt programu, czyli nieśmiertelna chata na środku
leśnej polany. Nie, tym razem od snów zdecydowanie wolał alkoholowe halucynacje
na jawie.
Wtem
coś się zmieniło − jeden z tworów wyobraźni przesłonił pozostałe. Mężczyzna
skrzywił się − prawdę powiedziawszy wolałby, żeby w jego umyśle pojawiło się
coś na kształt eterycznej blondynki, nie zaś pulsująca, ciemna rzecz o
nieokreślonych konturach.
W
następnej chwili zamrugał i zerwał się z miejsca, upuszczając butelkę na
podłogę werandy. Ciemna rzecz stawała się coraz bardziej realna, wyciągała
szpony ku jego sercu. W uszach czuł nieznośne i jednocześnie rozkoszne
pulsowanie. „Chodź do mnie”, mówił kształt, „a już nigdy nie zaznasz pustki”.
Mężczyzna
znał smak pokus, przez całe swoje życie szukał ich, walczył z nimi, ulegał im
bądź też pokonywał z uporem godnym lepszej sprawy, teraz jednak zrozumiał, że ta
pokusa jest silniejsza od wszystkich innych.
Ciemne
ziarno przesłoniło już niemal cały świat. „Spójrz”, szeptało, „tylko ja jestem
realne, wybierz mnie. Oprócz mnie jest tylko pustka, tylko niepewność, a ty
przecież tak się jej boisz... Ciebie też tak naprawdę wcale nie ma, czemu więc
miałoby ci zależeć?”
Mężczyzna
zamachał gwałtownie rękami, zerwał się z fotela i skoczył w ciemność ogrodu.
Jedna część jego umysłu chciała odpowiedzieć na wezwanie i w ten sposób
uchronić się przed nicością, ale druga, nagle przebudzona z letargu, uporczywie
pragnęła samotności, czystej i niezmąconej, niezakłócanej ani przez ludzi, ani
przez pulsujące ciemne kształty.
Ale
tamto było wszędzie, opanowało już niemal każdy zakamarek jego serca, wysysało
oddech i pochłaniało wzrok. Przyspieszył, wciąż jeszcze słuchając głosu rozkazującej
mu pędzić przed siebie samotności, licząc na to, że podmuch wiatru strząśnie
intruza z serca.
Minął
sąsiedni dom i wypadł na pole, kierując się w stronę czarnej ściany lasu.
Alkohol powoli wyparowywał z umysłu, ale jednocześnie zaczynało go ogarniać
zmęczenie. Z westchnieniem ulgi padł na trawę, nie mając już sił, by walczyć.
Obły kształt zapulsował z radością, przeczuwając zbliżające się zwycięstwo.
Wzrok
mężczyzny padł na gwiazdy. Zimnym, bezlitosnym światłem dumnie dawały
świadectwo swojej samotności. Ciemne ziarno jakby zawahało się, cofnęło macki,
sprawdzając coś z niepokojem. Przypominało w tym momencie wojskowy patrol,
który w pogoni za bezbronnym uciekinierem nieoczekiwanie stanął twarzą w twarz
z czołem potężnej armii, której zupełnie nie spodziewał się zastać akurat w tym
miejscu. Mężczyzna ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że wyczuwa emitowaną przez
tamto coś niepewność. Ponownie spojrzał w górę − nie na gwiazdy, lecz jeszcze
głębiej, w czarną otchłań.
Nagle
wydało mu się, że spada, a wraz z nim spada ciemne ziarno. Czuł jego
narastającą panikę − usiłowało uciec. Lecz nie mogło, teraz tak samo bezradne
jak on. Lecieli razem przez wypełnioną okruchami zimnej materii przestrzeń, z
daleka mijając planety i gwiazdy. Było coraz zimniej − tak zimno, jak może być
tylko w kosmicznej próżni. Zachłysnął się chłodem, pozwalając, by krew zamarzła
mu w żyłach. Ciemne ziarno zaskrzeczało gwałtownie, odrywane od jego serca
jakąś potężną siłą. Potem, wrzeszcząc w agonii, rozpadło się na miliony okruchów
i przepadło. Czerń roześmiała się z triumfem.
Szybował
wprost na wędrujący poprzez czarne przestworza kawałek lodu. A może to on sam
był kawałkiem lodu, od wieków pogrążonym we śnie? Miał wrażenie, że w
przezroczystej tafli niczym w lustrze dostrzega czyjąś twarz, twarz tak bardzo
podobną do...
Ocknął
się, lekko zziębnięty, i niemrawo wstał z pokrytej rosą trawy. Musiałem chyba
zasnąć, pomyślał. Popatrzył na rozgwieżdżone niebo − wyglądało całkiem
normalnie i wcale nie zamierzało go nigdzie wciągać. Od wschodu jakby zaczęło
się zasnuwać. Wokół nie czuł również ani śladu pulsującego ziarna − sama myśl o
czymś takim wydała mu się w tej chwili absurdalna.
Sam
widzisz, kretynie, skarcił się z niesmakiem. Inni, żeby zaznać halucynacji,
potrzebują przynajmniej trawki, a tobie wystarczą trzy piwka.
Westchnął
i apatycznie powlókł się do domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz