Książki Neila Gaimana zaczęłam lubić w zasadzie przez przypadek i to w zupełnie złej kolejności. Najpierw obejrzałam "Gwiezdny pył" z 2007 roku i po prostu zachwyciłam się baśniowością tej opowieści. Była to jedna z tych historii budzących w ludziach dobro i dziecinną naiwność, tak czasem potrzebną, żeby przetrwać życie. Dlatego też w sumie nie dziwię się sobie, że gdy znalazłam w antykwariacie filmowe wydanie książki Neila Gaimana o tym samym tytule, niewiele myśląc, nabyłam ją dla siebie. Niestety moje wewnętrzne dziecko okazało nieco rozczarowania tym tytułem, ponieważ oryginalna opowieść nie okazała się wcale tak piękna, baśniowa i dziecięco naiwna jak zakładałam, lecz niepokojąca, nieco mroczna i niemal boleśnie życiowa. Co wcale nie oznaczało, że była zła... Po prostu chciałam czegoś innego. Ale na tym nie skończył się mój romans z twórczością Gaimana. Potem przyszedł czas na niepokojącą "Koralinę" i świetne, choć również pełne mroków "Nigdziebądź", aż w końcu dotarłam do wręcz fenomenalnych "Amerykańskich bogów". Moje wewnętrzne przekonanie co do niesamowitości autora wzrosło do świętego oburzenia w stylu "Jak można nie znać Gaimana?!" Przy mnie lepiej się nie przyznawać, że nie wie się, kto to jest.
Tak, już wiadomo o czym będzie mowa :)
I w tym momencie dochodzimy do miejsca, kiedy bardzo się cieszę z posiadania internetowych znajomych. Szczególnie takich, którzy czytają dobre książki, a później sprzedają je za bezcen i akurat pojawiają się w Łodzi (pozdrowienia dla Kicka). Dzięki temu mogłam zdobyć "Drażliwe tematy", na które miałam sporą chrapkę od czasu recenzji Blair na portalu Gavran. Oczywiście są one częścią większego cyklu, zawierającego różne opowiadania Gaimana pogrupowane w tomy o specyficznej tematyce. Zbiorek zatytułowany właśnie "Drażliwe tematy" jest uważany za najlepszy z nich i, moim zdaniem, zupełnie słusznie.
Najwspanialszy z całej antologii jest wstęp. A może taki jest tylko dla mnie, ponieważ uwielbiam, kiedy autor dzieli się z Czytelnikiem genezą powstania tekstu. Za każdym opowiadaniem kryje się historia, która dla mnie samej jest nie raz ciekawsza od opowieści właściwej. Zawsze odbieram coś takiego niemal jak osobistą rozmowę z autorem, zawierająca odpowiedzi na wszystkie pytania, które wstydziłabym się zadać osobiście (tak na marginesie Mróz jest bardzo milczącą osobą i niesamowicie mało mówi, woląc wypowiadać się pisemnie). Jedyne do czego miałabym zastrzeżenia to umiejscowienie ich w antologii. Dla mnie dużo wygodniej by było, gdyby zostały podzielone i przed każdym z opowiadań znalazł się stosowny wstęp, ponieważ zebranie ich na samym początku zbiorku sprawiło, że zapomniałam do jakich tekstów się odnosiły, za nim do nich dotarłam (bardzo chciałabym mieć tyle czasu by jednego dnia móc przeczytać całość, ale nie ma tak dobrze).
A tak wygląda Pan Autor. Jakbyście go kiedyś na ulicy spotkali, powiedzcie mu, że odwala kawał świetnej roboty :)
Ale wracając do opowiadań, czy raczej tekstów, ponieważ oprócz prozy znajdziemy tu także poezję, której jednakowoż nie podejmę się recenzować. Niestety (albo stety) mój romans z Euterpe zakończył się już w gimnazjum, czyli tak dawno temu, że szkoda o tym wspominać. Także o poezji nie rozmawiamy, ale wracając do prozy. Jeszcze raz przeglądam spis treści, żeby wybrać najlepsze teksty, ale raz po raz okazuje się to zbyt trudne. Na pewno wskazałabym "Śmierć i miód", czyli chyba najcudowniejsze, fanowskie opowiadanie o Sherlocku Holmesie jakie kiedykolwiek czytałam. Były Chiny, było wyjaśnienie pszczelego zamiłowania i największa zagadka ludzkości. Płakałam i cieszyłam się jak głupia w trakcie czytania, raz po raz wielbiąc Gaimana. Dalej na uznanie zasługują cudowne baśnie: "Brylanty i perły" - mroczne i zupełnie nie takie jakbyśmy się spodziewali - oraz "Śpiąca i wrzeciono", gdzie Gaiman zrobił sto razy lepiej to, co próbowali dokonać twórcy "Śnieżki i Łowcy". Nie mogę też nie wspomnieć o "Czarnym psie" opowiadającym jedną z przygód Cienia po wydarzeniach opisanych w "Amerykańskich bogach". Ogólnie uwielbiam Cienia, ale jeszcze bardziej uwielbiam postać Bastet, choć jej rola w "Amerykańskich..." jest tak bardzo drugoplanowa, że aż ucieszyłam się, gdy pojawiła się we wcześniej wspomnianym opowiadaniu.
Tak patrzę na to i widzę, że to jedynie wycinki, ponieważ "Księżycowy labirynt" był cudownie niepokojący i naprawdę mnie przestraszył mimo znikomości rozlewu krwi i tym podobnych, klasycznych scen. Na "Problemie z Cassnadrą" płakałam, a "Prawda to jaskinia w czarnych górach" jest niesamowicie mityczną historią z pogranicza celtyckich legend (ta z pogranicza, raczej czerpiącą z niej pełnymi garściami, ale wciąż świetną). Albo niesamowity fanfic Doktora Who - "Godzina NIC". Naprawdę, siedzę i patrzę na spis treści i ciągle znajduję teksty, o których powinnam Wam napisać, a nie mogę, bo nie mam już miejsca! Zdaję sobie sprawę z tego, że moje teksty i tak dla niektórych są przydługie, więc już będę się streszczać.
Taka tam Bastet. Bo lubię :)
A teraz, nieco siląc się na zbyt śpieszne podsumowanie (bo zachwycać się tym zbiorkiem mogłabym jeszcze długi czas), stwierdzam, że to świetna pozycja. Ani przez jedną chwilę nie żałowałam wydanych pieniędzy i nie rozumiem jak znajomy mógł chcieć ją sprzedać, nie mniej jestem mu niezmiernie wdzięczna za podjęcie takiej decyzji. Musze przyznać, że Gaiman niezwykle umiejętnie czaruje słowem, nie ograniczając się tylko do jednego gatunku. Mam wrażenie, że pisząc cudownie bawi się pomysłami i konwencją, czerpiąc z samego aktu twórczego niesamowitą frajdę. I mogę, się mylić, ale tę właśnie "frajdę" z tworzenia da się wyczuć w jego tekstach za co nie można go nie uwielbiać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz