Naprawdę lubię filmy o książkach, o pisarzach, o tworzeniu jakiegoś dzieła. Kiedyś obejrzałam "Masz wiadomość" tylko dlatego, że bohaterami byli właściciele księgarń i w jakiś luźny sposób fabuła była z nimi powiązana. W zasadzie nie obchodziło mnie, czy Tom Hanks zdobędzie w końcu serce Meg Rayan (bo już przed seansem byłam pewna, że mu się powiedzie), ale co się stanie z "Księgarnią tuż za rogiem" ("Shop around the corner"). Najsmutniejszym momentem była dla mnie scena, w której właścicielka musiała ją zamknąć, ponieważ przegrała z księgarskim gigantem. Książki, opowiadające na te same tematy, stanowią dla mnie oddzielną kategorię adoracji. Stąd też moje niemal bezgraniczne uwielbienie dla "Miasta Śniących Książek" jako powieści książkowo-absolutnej (o pisaniu, wydawaniu i sprzedawaniu książek, a jakby tego było mało to jeszcze o smoku). Jest to bez wątpienia jakiś wyższy poziom bibliofilii, który z pewnością gdzieś się leczy, tylko po co? Z tego wniosek, że po tego typu pozycję, sięgnę równie chętnie, co po ulubioną przeze mnie fantastykę. Dlatego też w ramach odmagicznego detoksu sięgnęłam sobie po jedną świeżynkę, która zwyczajnie mnie zaintrygowała: "Całodobową księgarnię pana Penumbry".
Muszę przyznać, że zaczęło się świetnie. I nie mam tu na myśli faktu, że na samym początku powieści główny bohater stracił pracę, którą naprawdę uwielbiał, ale że spotkało go coś niesamowitego. Znalazł zatrudnienie chyba w jednym z bardziej intrygujących przybytków bibliofilstwa na ziemi - całodobowej księgarni, która praktycznie nie zarabia. Więc jak funkcjonuje poza tym, że "wypożycza" niektóre pozycje dość dziwnym indywidualnością? I jak się mają do tego zaszyfrowane księgi z zaplecza? Och aż palce mnie świerzbiły, żeby przerzucić te kilkanaście stron i poznać wcześniej ich tajemnice, szczególnie gdy zaczęły pojawiać się drobne sugestie o sekretnej organizacji, z którą miało to wszystko być związane. Książki i konspiracje! Aż chciałam zakrzyknąć: "Dajcie mi więcej!" Ale potem przyszło ciche rozczarowanie, po którym musiałam odłożyć powieść na trochę, ponieważ czułam się nieco oszukana. Ponieważ moim zdaniem bohater poszedł na łatwiznę. Nie pomogła nawet iście szpiegowska akcja z włamaniem się do podziemnej siedziby organizacji, rozwiązywanie zagadki nieśmiertelności, czy poszukiwania zaginionego artefaktu. Już wiedziałam, że ta książka nie jest tym, czego szukałam.
Tak po prawdzie to wystarczyła sama okładka i tytuł, żeby mnie przyciągnąć. Wiem, jestem płytka, ale co poradzę, że ciągnie mnie do takich książek?
Muszę przyznać, że zaczęło się świetnie. I nie mam tu na myśli faktu, że na samym początku powieści główny bohater stracił pracę, którą naprawdę uwielbiał, ale że spotkało go coś niesamowitego. Znalazł zatrudnienie chyba w jednym z bardziej intrygujących przybytków bibliofilstwa na ziemi - całodobowej księgarni, która praktycznie nie zarabia. Więc jak funkcjonuje poza tym, że "wypożycza" niektóre pozycje dość dziwnym indywidualnością? I jak się mają do tego zaszyfrowane księgi z zaplecza? Och aż palce mnie świerzbiły, żeby przerzucić te kilkanaście stron i poznać wcześniej ich tajemnice, szczególnie gdy zaczęły pojawiać się drobne sugestie o sekretnej organizacji, z którą miało to wszystko być związane. Książki i konspiracje! Aż chciałam zakrzyknąć: "Dajcie mi więcej!" Ale potem przyszło ciche rozczarowanie, po którym musiałam odłożyć powieść na trochę, ponieważ czułam się nieco oszukana. Ponieważ moim zdaniem bohater poszedł na łatwiznę. Nie pomogła nawet iście szpiegowska akcja z włamaniem się do podziemnej siedziby organizacji, rozwiązywanie zagadki nieśmiertelności, czy poszukiwania zaginionego artefaktu. Już wiedziałam, że ta książka nie jest tym, czego szukałam.
W moim mniemaniu Clay Jannon miał niebywałe szczęście - zaczął pracować w niesamowitej księgarni, a jego rozmowa kwalifikacyjna na stanowisko nocnego sprzedawcy opierała się o odpowiedź na jedno pytanie: "Jaka jest twoja najukochańsza książka". Kiedy pada tytuł "Kroniki smoczych pieśni" sama zaczynam lubić tego faceta, choć po poszukiwaniach zarówno tytułu jak i samego autora, musiałam stwierdzić, że powieść taka nie istnieje, ale oj czytałabym ino by kartki furkotały. Jednak podobała mi się estyma jaką Clay darzył tę trylogię i polubiłam ją, choć znam ją tylko z fragmentów jego opowieści. Koncepcja sagi o smoczych pieśniarzach spodobała mi się bardziej niż to, co Robin Sloan zrobił z "Całodobową...". Do rozwiązania tajemnicy księgarni i jej nietuzinkowych klientów zaprzągł Google. I nie mam na myśli "wujka Gugle", który codziennie ratuje setki uczniów i studentów przed oblaniem zaliczeń, ale o całej firmie wraz z googlerami, których mogliście widzieć w filmie "Stażyści". Tajemnice książek wydarte przy pomocy maszyn i uderzeń w klawiaturę... Moje bibliofilskie ja płakało jak to czytało, ale taka jest cena postępu.
Do czytania używam Kindle'a, piszę posty na bloga na swoim laptopie i kontaktuje się z masą ludzi przez FB, ale dopiero ta książka uświadomiła mi, jak bardzo staroświecka wciąż jestem...
Od tamtej chwili coś we mnie pękło i czytanie nie sprawiało mi już takiej frajdy, mimo że dalsza konstrukcja fabuły przypomina uwspółcześniony scenariusz do jakiegoś RPGa (o czym sam autor czasami nieco zbyt nachalnie przypomina). Bohater zbiera drużynę, która w obłędnie współczesnym lokalu dostaje questa od starego maga-księgarza, będącego również członkiem specyficznej sekty. Fragment ten nie rozpędził nieco leniwej fabuły książki, nie zmienił mojego spojrzenia na nią, ponieważ potem znów pojawiło się Google z całym technicznym slangiem, którego ni w ząb nie rozumiałam. I w sumie cieszyłam się z tego. Nawet "poszukiwania artefaktu" nie przyniosły poprawy, za to ostateczna konkluzja była tym, czego spodziewałam się mniej więcej od połowy książki. Powieść kończyłam zupełnie niezaskoczona, ani przez fabułę, ani przez zawód, którego spodziewałam się od kiedy bohater pojawił się w głównej siedzibie najpopularniejszej wyszukiwarki na świecie.
Nie mówię, że "Całodobowa..." jest zupełnie złą pozycją, ponieważ czytało się ją całkiem znośnie i zupełnie nieźle zapychała czas w autobusie mimo swojej naiwności. Wiecie jak cudownie łatwo rozwiązuje się problemy, kiedy Twój współlokator zajmuje się projektowaniem niezwykle realistycznych makiet, Twoja aktualna dziewczyna należy do zarządu Google, a Twój najlepszy przyjaciel z dzieciństwa jest milionerem? Tak w zasadzie to gdzie tu wyzwanie dla takiej ekipy? Książkę czyta się znośnie nawet mimo tych "małych" nielogiczności... Czemu nikt nie odkrył sekretu wcześniej skoro Codex vitae Moffata był ogólnodostępny? Przecież całe stowarzyszenie składa się z matematycznych geniuszy, kryptologów i ludzi nauki, a rozwiązanie zagadki stało na półce w każdej księgarni. Czemu sam Penumbra na to nie wpadł, skoro od początku miał klucz do dzieła swojego ucznia i przyjaciela zarazem? Kiepska musiała być to przyjaźń, skoro nie przeczytał nawet jego powieści. Dlaczego tak obłędnie bogata firma jak Festina Lente nie znalazła wcześniej punc Gerritszoona, skoro wystarczyło do tego zwykłe sprawdzenie w ogólnoświatowym systemie muzealnym? No tak, bo żaden detektyw czy haker by na to nie wpadł... W porządku, może już przestanę. Przecież chciałam coś pozytywnego o niej napisać...
Z tego powodu uważam się za introwertyczkę.
Mam wrażenie, iż powód mojego zawodu znów leży w niespełnionych oczekiwaniach. Chyba bardzo chciałam uwspółcześnionej opowieści o "magii" książek, a dostałam historię o tym jak dobrze mieć przyjaciela-milionera i jak technologia potrafi rozwiązać niemal wszystkie problemy. Nie mam nic przeciwko technice i postępowi, ale nie w opowieści o książkach. Czy tylko mi wydaje się to być nieco nie na miejscu? A wiecie co jest najdziwniejsze? Nawet nie jestem zła na autora. Po prostu jest mi smutno, bo słowo pisane było w fabule wartością drugo-, a nawet trzeciorzędną. I niestety, nie jest to książka dla bibliofilii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz