czwartek, 25 lutego 2016

Po jasnej stronie fantastyki, czyli Smokopolitan nr 4

Pojawienie się w moim mieszkaniu czwartego numeru magazynu "Smokopolitan" zupełnie mnie zaskoczyło. I to nie dlatego, że obawiałam się braku kontynuacji tej cudnej inicjatywy, choć i takie się pojawiały. Nie dlatego, że nie wiedziałam, kiedy ma zostać wydany i nie obserwowałam TwarzoKsiążkowej strony zinu, by być jak najlepiej poinformowaną. Powodem mojego zaskoczenia nie była też sprawność sklepu Gindie, sprawnie rozsyłającego rzeczone "zeszyciki". Zaskoczyła mnie Poczta Polska i listonosz, który nie był w stanie wcisnąć gazetki w rozmiarze 96-stronicowego zeszytu A5 w skrzynkę pocztową o jak najbardziej normalnej pojemności. Przez co (i przez nieubłagane problemy techniczne mojej placówki pocztowej) dostałam Smoko cały tydzień później. Ja rozumiem, że kobyłki w postaci "Sześciu światów Hain" nikomu się nie chce nosić, ale awizowanie gazetki to przesada. Nie mniej PP udowodniła mi potem, że potrafi działać jeszcze bardziej absurdalnie, ale może o tym innym razem (kusi mnie stworzenie osobnego wpisu o książkowej współpracy z Pocztą Polską). Nie zmienia to jednak faktu, że czwarte Smoko, dzielnie ocalone z otchłani pocztowego piekła, w końcu do mnie trafiło, odwdzięczając się zacną treścią i barwnie spędzonym czasem.
... bo fantastyka nie musi być ponura.

Motywem przewodnim numeru są "optymistyczne oblicz fantastyki", więc z okładki wita nas barwna para turystek, zwiedzających fantastyczną krainę, na którą swobodnie lata sobie smok. O ile okładkowa grafika nie wzbudza specjalnych emocji, o tyle tęczowe nagłówki, przywodzące na myśl "offisowskie" WordArty, już tak. Łza sentymentu zakręciła się w oku na wspomnienie podstawówkowych lekcji informatyki, na których z uporem godnym lepszej sprawy, wstawiałam podobne "obiekty" w każdej prezentacji robionej w PowerPaintcie. Och, to były czasy! Kiedy fala pierwszego chichotu przeszła, mogłam popodziwiać objętość magazynu, która zwiększyła się o dobre czterdzieści stron, ale kochanej gazetki nigdy za wiele! Choć coś mi mówi, że wkrótce za większą ilością papieru, może pójść poniesienie ceny sprzedaży, ale raz na trzy miesiące można przecież odżałować te parę złotych.

Po wizualnym i jakże powierzchownym otaksowaniu nowego Smoko, przyszedł czas na zbadanie jego wnętrza i w tym momencie zaczęła się prawdziwa uczta. Na początku przywitały mnie niemal egzystencjalne rozważania dotyczące ponurości polskiej fantastyki, by potem zmienić "punkt siedzenia" i znaleźć "odtrutkę na pesymizm". Co z kolei doprowadziło do opowieści na temat fantastycznych "happy endów" w zależności od kultury w jakiej powstają dane utwory. Potem autorzy udowodnili mi jakie szczęście miał Frankenstein, że w ogóle powstał, a moda na ponownie opowiedziane baśnie wcale nie słabnie. Dalej były już teksty bardziej artystyczne, z których najbardziej do gustu przypadło mi "Lo faresti per me" Juliusza Brauna, głównie dlatego, że było najbardziej inne od tego, co do tej pory czytałam.
 Moja Tosia i blog lansują się razem ze Smoko.

Na fanów czekają także rozmowy z Jakubem Ćwiekiem, którego polskim miłośnikom fantastyki chyba przedstawiać nie trzeba, oraz z Joe Haldemanem - autorem "Wiecznej wojny". Do tego należy dorzucić jak najbardziej przydatny kalendarz fantastycznych premier na ten rok oraz obszerniejszy dział recenzencki, gdzie moją szczególną uwagę przykuła książka "The Geek's Guide to Dating", którą chętnie przeczytałabym z czystej ciekawości. I podpisuje się też pod stwierdzeniem autora, że żeńska wersja owego podręcznika, mogłaby być fascynującą lekturą. Ci, którzy z drugiego numeru Smoko pamiętają artykuł nagrodach literackich, doczekali się w końcu jego kontynuacji w postaci obszernej wypowiedzi autora serii "Gamedec" - Marcina Przybyłka. Jeśli dorzucicie do tego stałe teksty o RPGach i LARPach, a także felieton o Euroconach, dostaniecie pełen przekrój tego, co każdy magazyn fantastyczny powinien zawierać.

Osobiście chciałabym wyróżnić tekst Lidii Grodzickiej, będący wspomnieniem i swoistym pożegnaniem z Alanem Rickmanem. Nie zrozumcie mnie źle, po stokroć bardziej wolałabym, żeby autorka nie musiała go pisać. Tak naprawdę chciałabym, żeby w ogóle nie istniał, bo to by znaczyło, że Głos Boga wciąż żyje. Nie mniej jednak, jeśli kogoś wspominać i o tym pisać, to właśnie w ten sposób. Do tej pory mam łzy w oczach, kiedy spojrzę na choć jeden akapit... By rozjaśnić nieco chmurny akapit, chcę wspomnieć o jeszcze jednym, moim zdaniem najbardziej optymistycznym artykule w całym Smoko. "Poszedł Simon do doktora..." opowiada o pierwszych wrażeniach autora - Simona Zacka - z jego spotkaniem z Doktorem Who i poziomach jego zafascynowania serialem. Z zaskoczeniem stwierdziłam, że miałam podobne odczucia oglądając wznowienie z 2005 roku z Christopherem Ecclestonem. Te same myśli, te same zgrzyty w trakcie oglądania pierwszych odcinków... Ja wówczas odpuściłam, a Simon nie i został za to nagrodzony. Tak sobie myślę, że skoro jemu się udało to i ja się skuszę, żeby "pójść do Doktora" i wytrzymać  z nim nieco dłużej, bo mam wrażenie, że wiele mnie ominęło.
Takie tam z czytania. W tle moje skarpetki

I w ten sposób kolejny numer za nami. Na następny, rocznicowy, przyjdzie nam czekać kolejne trzy miesiące, ale myślę, że warto. Wiem, że okładka śmieszy, a literówek i "chochlików drukarskich" znalazłam więcej niż w poprzednich numerach, przez co dusze wymagające perfekcji mogą czuć się zawiedzione. Moim skromnym zdaniem jednak, dopóki treść będzie się utrzymywać na dotychczasowym (bądź wyższym) poziomie, pewne rzeczy można twórcom wybaczyć. Cokolwiek by nie pisać, miło patrzeć jak ta inicjatywa się rozwija. Smoko, do zobaczenia w numerze piątym i powodzenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz