Zmienił się Wam kiedyś smak? I nie pytam tu o te jedną, konkretną sytuację , kiedy kobieta w stanie błogosławionym ma niestworzone zachciewajki kulinarne. Chodzi mi o świadomość, że istniała rzecz, której wręcz nie znosiliście, a teraz należy do grona waszych ulubionych napojów/przekąsek. Dobrym przykładem w moim wypadku jest chałwa - ta apetycznie kująca masa z nasion sezamu. Jako dziecko mniej więcej kilku letnie i do tego łase na wszelkiego rodzaju słodkości, uparcie odmawiałam jedzenia jej specyficznych batonów, twierdząc iż jest dla mnie zbyt gorzka. Gorzka? Zakładam, że wszyscy tu obecni mieli okazję skosztować chałwy. Można o niej powiedzieć wszystko, ale nie to, że jest gorzka! Nie wiem jak nie wykształcony był wówczas mój zmysł smaku, czy też przekręcony w zupełnie inną stronę, ale stan ten, ku mojemu osobistemu zdziwieniu, uległ zmianie. I to w zasadzie z dnia na dzień. Gnana jakąś dziwną zachciewajką sama, własnoręcznie nabyłam chałwę i po lekkich oporach skonsumowałam z zaskoczeniem i ze smakiem. I tak już zostało. Lubię ją do tej pory i jem kiedy mam ochotę się zasłodzić. Jednak to nic w porównaniu z moją kawową historią.
Znów korzystam z tego przywileju, jaki daje klasyfikacja "blog osobisty" i opowiadam co nieco o sobie.
Och jakże ja nie znosiłam tego napoju. Krzywiłam się i marudziłam za każdym razem gdy poczułam sam jej zapach, a co dopiero mówiąc o smaku. Nie pomagało mleko, cukier, cynamon czy inne cuda wianki dodawane dla polepszenia smaku. Jak jej nie znosiłam tak nie znosiłam. Przeżywałam najgorsze katusze kiedy w ramach nocnego doładowania musiałam wypić kubek czy dwa. Łykałam, starając się nie czuć smaku, byle szybciej, byle mieć już to za sobą. Nawet przetworzony smak kawy był dla mnie nie do przyjęcia. Czy to w cukierku, lodach, w czekoladzie, cieście... Wyczucie chociaż najdrobniejszej ilości kawy daniu błyskawicznie je dla mnie dyskredytowało. Kiedy koleżanki w liceum dość regularnie stosowały ten specyfik dla kurażu przy dużej ilości materiału do zakucia, ja pijałam herbatę za herbatą i zaciskałam zęby, uparcie twierdząc, że dam sobie radę bez niej. Niechęć do kawy z czasem przerodziła się w swoistą formę buntu. Z niejaką dumą powtarzałam, że świetnie radzę sobie bez dodatkowego wspomagania w postaci kofeiny, czym wywoływałam pewien rodzaj zdumienia wśród znajomych. Nie da się ukryć, że pod tym względem dość mocno się wyróżniałam.
Studia były prawdziwym okresem próby dla mojej kawowej krucjaty, kiedy nie raz zaspana i styrana szłam na zajęcia. Oczywiście w najgorszych chwilach chwytałam za energetyki, yerba mate, czy o zgrozo, wysiłek fizyczny, żeby tylko pobudzić szare komórki do pracy. Niestety z różnymi efektami, ale do kawy nie przekonało mnie nic, nawet przyśnięcie na jednym z kolokwiów. Sprawę mógłby załatwić jeden parujący kubeczek brązowego napoju, ale w swoim uporze i niechęci, nawet o nim nie pomyślałam. Raz jeden dałam się namówić koledze na kawę. Przeżyłam wówczas maraton powrotowy na trasie Rzym-Kielce-Łódź, z w międzyczasie zaliczonym kolokwium, który miał się zakończyć imprezą z ludźmi z roku. Kumpel powiedział, że zrobi kawę delikatną. Z jednej, płaściutkiej łyżeczki, obficie obdarowanej mlekiem i cukrem. Łagodnej, bym tylko dotrwała do imprezy. Zgodziłam się, ale to był błąd. Całą drogę myślałam, że padnę za nim dojadę, a na imprezie czułam się tak źle, że po godzinie trzeba było mnie eskortować na stancję. Zaczęło mi się wydawać, iż moja niechęć do kawy działa w dwie strony, co bynajmniej nie wpłynęło na poprawę moi stosunków z tym napojem. Ale wszystko do czasu.
Kawa mi smakuje i do tej pory się temu dziwie.
Był taki jeden Falkon. Niezwykle intensywna impreza. Zazwyczaj przeżywałam konwenty na energetykach i absolutnie niezbędnej ilości pożywienia, ładując się głównie emocjami i dobrą wolą. Kto by myślał o jedzeniu kiedy wokół tyle atrakcji. No ale czasami człowiek jest słabszy niżby chciał. Po trzech dniach (to był ten wyjątkowy, czterodniowy Falkon) zwyczajnie siadłam na schodach z jak głupia stwierdziłam, że nie mam siły. Naprawdę? Do wieku średniego jeszcze mi daleko, a ja już zaczynałam marudzić na sypianie na podłodze. Na dodatek czekały na mnie dwie z przygotowanych przeze mnie prelekcji, więc czułam się niesamowicie pewnie i wcale nie martwiłam się tym, jak zostanę odebrana (jakbyście nie wyczuli, to był sarkazm). I cóż można było na to poradzić? Nie, ucieczka nie wchodziła w grę. Pomyślałam tylko, że napiję się kawy. Nie wiem czy zdajecie sobie sprawę z tego, jak bardzo nieprawdopodobna była ta myśl w moim wykonaniu. Ja naprawdę jej nie znosiłam. To była tak czysta niechęć, jaką dzieci nie raz odczuwają do leków i niektórych warzyw. Zmęczenie naprawdę musiało wpłynąć na moją percepcję, że zapragnęłam kawy.
Teraz, z perspektywy czasu, wydaje mi się, że był to instynkt, pierwszy zew dorosłości i wynikającego z niej kawolubstwa. Podświadomie zakorzeniona myśl, że kawa pomoże na mój ówczesny stan ciała i ducha. Wygrzebałam więc jakieś drobne z kieszeni i ruszyłam do automatu, by po chwili znów zasiąść na schodach i krzywiąc się niemiłosiernie, powoli sączyć tę dobrowolną "karę". Pierwsze łyki były dokładnie takie, jak się spodziewałam - przypominały niechcianą pokutę, zupełnie nieadekwatną do wymiaru winy. Jednak łyczek za łyczkiem, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, wypijałam kawę naprawdę spokojnie ze zdziwieniem rejestrując stopniowe zmiany jakie we mnie zachodziły. Zupełnie jakbym wypiła manapotion. W niczym to nie przypominało gwałtownego skoku energii po nomen omen energetyku czy rozleniwionej mocy jaką daje (bądź też nie) półgodzinna drzemka. To było jak stopniowa motywacja w płynie, a co najważniejsze, poprawiło mi humor, uspokoiło, żeby nie powiedzieć ukoiło skołatane nerwy. W końcu czułam, że mogę działać. Prelekcje poszły świetnie, a ja miałam sprawę do zbadania. Musiałam sprawdzić wpływ kawy na Mroza.
Tak można określić mój nastrój po każdej filiżance kawy.
Po powrocie oczywiście prowadziłam liczne eksperymenty i szeroko zakrojone badania nad tym zjawiskiem, sprawdzając czy był to jednorazowy przypadek czy coś bardziej stałego. Powiem Wam, wyniki zaskoczyły mnie samą. Po pierwsze odkryłam, że kawa wypita na spokojnie mnie wycisza, koi nerwy. Wypita rano rozkleja nawet najbardziej zaspane oczy i łagodnie motywuje do działania, co w niektóre poranki jest efektem jak najbardziej pożądanym. Mało tego, kawa zdecydowanie pozytywnie wpływa na mój nastrój, stając się jednym z tych niezawodnych środków na chandrę. Dalsze badania dowiodły, że najlepszą domową kawę robi Groszek z Sowiarni Groszka, najsmaczniejszą latte można wypić w kieleckiej Kawiarni na Leśnej, a najbardziej esencjonalną piłam w przydrożnym barze pod Monte Casino (swoją drogą, dajcie znać jakbyście chcieli przeczytać o mojej wielkiej włoskiej wycieczce, przygotuje wówczas odpowiedni wpis). Tym samym stałam się też miłośniczką kawy, nieustannie polującą na nowe doznania kawowe, co dziwi mnie nieustanie za każdym razem, gdy dobrowolnie przygotowuje ją sobie do picia. A Wy? Czy macie taką rzecz, której szczerze nie znosiliście, by potem szczerze polubić?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz