Każdego z nas czasem dopada chandra. Gorszy dzień, kiedy cały dobry humor z nas ulatuje i mało co jest nam go w stanie poprawić. Wszyscy to znamy. Blisko zaznajomione z tym są szczególnie kobiety, gdyż ten odmienny stan świadomości potrafi je nawiedzać przynajmniej raz w miesiącu. Niby to coś normalnego, jednak problem pojawia się, gdy brak wewnętrznego szczęści i zadowolenia z życia przedłuża się. Nie dość, że może to całkowicie uprzykrzyć nam istnienie, to jeszcze prawdopodobnie sprowadzi na nas ciężką chorobę, wtedy już tylko leki, terapie, grupy wsparcia. Nim do tego dojdzie, trzeba się nauczyć radzić sobie z gorszym nastrojem, znaleźć swoje niezawodne sposoby, które okażą się światełkiem w tunelu i to tym nienależącym do nadjeżdżającej lokomotywy. Chodzi głównie o odnalezienie rzeczy, pozwalających nam cieszyć się niezależnie od sytuacji. Chcąc podzielić się z Wami, swoimi przemyśleniami w tym temacie, przedstawiam moją subiektywną listę filmów, uczących radości z życia.
Ten filmik nie wymaga komentarza
Pewnie ryzykuje zaczynając od filmu o wampirach. Zdaje sobie sprawę, że obecnie jesteśmy zewsząd, aż do przesady, atakowani historiami o tych nocnych krwiopijcach, co skutkuje wywołującym nudności przesytem. Jednak opowieść zaserwowana nam przez Jima Jarmuscha już od pierwszych minut jest inna niż moglibyśmy się tego spodziewać. "Only lovers left alive" snuje leniwą gawędę o życiu dwójki z nich w dzisiejszych czasach. Muszą unikać światła i żywić się krwią, ale poza tym wydają się być zupełnie niepodobni do swych książkowych czy filmowych kuzynów. Zamiast popadać w melancholijną egzystencję i przeklinać swój dar, wykorzystują swoje niemal wieczne życie, do zgłębienia tajemnic świata, rozwijania i pogłębiania swoich pasji. Od setek lat tworzą niesamowitą muzykę i literackie dzieła już na stałe wpisane na listę światowego dziedzictwa kultury. Z jednej strony są zafascynowani ludźmi, a z drugiej, przeklinają ich, nie potrafiąc zrozumieć, jak mając tak niewiele czasu, tak bardzo marnują swoje życia. Ostatnim razem, gdy oglądałam ten film, miałam jeden ze swoich gorszych dni, spowity zniechęceniem do robienia czegokolwiek. Jednak, gdy dotarłam do napisów końcowych, zrobiło mi się wstyd, że marnuje swój bezcenny czas na narzekanie. Każda z chwil jest przecież na wagę złota, nigdy nie wróci, jeśli zostanie zmarnowana. Skoro żyjemy tak krótko, nie powinniśmy lepiej gospodarować dniami, które pozostały nam do nieuchronnego końca? Dla mnie ta produkcja opowiada o umiłowaniu życia i przestrzega przed zmarnotrawieniem szans jakie nam daje, ponieważ przeżyją tylko ci, którzy naprawdę je kochają.
Życiem trzeba się delektować, smakować każdą chwilę ze świadomością, że wkrótce przeminie.
Często jednak nie możemy sobie pozwolić na robienie tego, co tak naprawdę byśmy chcieli. Tragedia sprawia, że na jakiś czas musimy zrezygnować z siebie w imię wyższego dobra. Coś takiego spotkało Waltera Mittę. Po śmierci ojca musiał porzucić swoje marzenia o podróżach, żeby zaopiekować się matką i młodszą siostrą. Już jako dorosły mężczyzna, zbyt często śni na jawie, stając się przez to pośmiewiskiem i obiektem niewybrednych żartów. Przypadek sprawia, że z początku dość nieświadomie zaczyna spełniać swoje marzenia, a wówczas zmienia się cały jego świat. W "The secret life of Walter Mitty" zakochałam się z dwóch powodów. Po pierwsze jest to bardzo pozytywna i podnosząca na duchu historia, udowadniająca, że nigdy nie jest za późno na spełnienie marzeń. Po drugie - żeby nie było tak cukierkowo-kolorowo - ponieważ przestrzega: "nie przegap swojego momentu". Rodzina jest ważna i trzeba o nią dbać, ale w pewnej chwili trzeba też zacząć myśleć o sobie. Jeśli przeoczy się to mgnienie, w którym uświadamiamy sobie, że poradzą sobie bez nas, możemy poważnie unieszczęśliwić się na resztę życia.
Możemy zrobić wszystko, jeśli tylko nie zapomnimy o sobie.
Kolejny z moich ulubionych filmów na niepogodę ducha, został stworzony przez mistrza komedii, choć nie jest to jego najlepsze dzieło. Woody Allen w "Midnight in Paris" przedstawił bardzo idylliczny obraz Paryża, jako miasta wielkich artystów, zapominając o wszechobecnym smrodzie Sekwany i śmieciach pozostawionych przez tłumy turystów. Jego główny bohater - Gil Pender grany przez Owena Wilsona - to dobrze zarabiający scenarzystą, tworzący nieskomplikowane historie dla mas. Jego największym marzeniem jest stworzenie powieści godnej mistrzów takich jak Hemingway czy Fitzgerald. Trudności z pisaniem, poza denerwującą narzeczoną, pogłębia fakt, że Gil wolałby żyć w czasach swoich idoli. Któż z nas nie czuł się tak jak on, uważając, iż urodził się zbyt późno, że poprzednia epoka była dużo lepsza. Woody Allen dość bezpośrednio udowadnia nam, jak bardzo się mylimy. Możemy tęsknić za minionymi latami, których nawet nie znamy, jednak tak na prawdę nie bylibyśmy w stanie rozstać się ze zdobyczami współczesności. Dla mnie jednak film ten jest niesamowity z zupełnie innego powodu. Ja, jako raczkująca pisarka, odkryłam w nim całą masę dobrych rad począwszy od tego jak poprawić jakość swojej twórczości, a na wyjściu z pisarskiego dołka skończywszy. Będąc poniekąd literackim samoukiem, całą sobą chłonęłam każdą informację, mogącą mi pomóc. Ta produkcja stała się dla mnie porządnym twórczym kopniakiem, pomagającym mi za każdym razem, gdy wydaje mi się, że powinnam dać sobie spokój z pisaniem, dlatego też z chęcią polecam go każdemu, kto choć raz znalazł się w podobnej sytuacji.
Oglądając ten film, nie można oprzeć się wrażeniu, że kiedyś ludzie potrafili się naprawdę bawić, żyć i prawdziwie tworzyć.
Gdybym miała odpowiedzieć na pytanie, o czym jest "Goldfish memory" odparłabym, że o szukaniu miłości, chociaż byłoby to duże niedopowiedzenie. Scenariusz oparto na losach kilku, pozornie nie związanych ze sobą osób. Trudno nawet powiedzieć, czy film ten ma głównego bohatera, ponieważ wszystkie wątki toczą się równolegle i żaden nie wybija się na tle innych. Możecie się dziwić, ale ja jako Mróz, nie przepadam za typowymi romansami i mimo iż tę konkretną produkcję poznałam na nocnym pokazie filmowym zorganizowanym z okazji walentynek, nie zaliczyłabym go do historii typowo miłosnych. W przeciwieństwie do klasyków tego gatunku, ta konkretna ekranizacja wydaję mi się bardziej szczera, a przez to również prawdziwa i pewnie tym mnie urzekła. Poza jakże ponadczasową prawdą, że na każdego czeka to jedyne i niepowtarzalne uczucie, udowadnia także, iż czasem najlepszym wyjściem jest rozstanie. Nic na siłę.
Możliwe, że pamięć złotej rybki trwa tylko trzy sekundy, jednak ludzie pamiętają dłużej. Sedno leży w tym nie by zapomnieć, ale by pogodzić się z tym, co nieuniknione.
O filmach poprawiających nastrój można by pisać w nieskończoność, a te zaproponowane przeze wcale nie muszą się Wam podobać. Najważniejsze w tym wszystkim, by samemu znaleźć to, co zawsze poprawi nam humor, ja przedstawiłam tylko drobne sugestie, skierowałam Wasze myślenie na odpowiednie tory. Cała reszta zależy już tylko od Was.
Sekretne życie Waltera Mitty uwielbiam :) Je jeszcze na poprawę nastroju polecam filmy "Czekolada", "Dziewczyna i chłopak - wszystko na opak" oraz "Moonrise Kingdom"
OdpowiedzUsuń"Czekoladę" znam, ale pozostałe filmy będę musiała nadrobić :)
Usuń