niedziela, 31 sierpnia 2014

Walcz, módl się i kochaj, czyli trzy książkowe wróżki i ich dary

Jak łatwo mogliście się zorientować, ja jako Mróz, uwielbiam czytać. Każda chwila, którą mogę poświęcić na spokojne zagłębienie się w lekturze, jest dla mnie na wagę złota, dlatego też nauczyłam się je cenić jak żadne inne. Może z wyjątkiem momentów spędzonych z moim kochanym Khalem i najmilszą Baiken, gdyż przy nich bledną nawet najlepsze teksty. Poza spotkaniem z nimi, nie ma nic lepszego niż popołudnie z dobrą powieścią. Szczególnie, gdy włącza się mi się mój aspołeczny tryb, kiedy to denerwuje mnie każdy, kto nie jest bohaterem literackim. Zawijam się wtedy w ciepły koc ("kocyk nie pyta, kocyk rozumie") i, z gorącą herbatą pod ręką, czytam ile się da, dopóki podły nastrój mi nie przejdzie. Nie zawsze tak było. W podstawówce składanie literek sprawiało mi nie lada problem, i, jeśli długo nie ćwiczyłam czytanek w domu, wcale nie wychodziło tak płynnie, jakby życzyli sobie tego nauczyciele. Nie wiem, kiedy tak naprawdę książki mnie wciągnęły. Podejrzewam, że mogło mieć to coś wspólnego z faktem, iż rodzice nie mieli czasu czytać nam bajek, więc trzeba było sobie jakoś poradzić samemu. Pamiętam za to pierwszą książeczkę, przeczytaną przeze mnie całkowicie samodzielnie, od deski do deski. Było to "101 dalmatyńczyków" z ilustracjami prosto z filmu Disney'a. Było to raptem kilka kartek, bardziej wypełnionych barwnymi rysunkami niż tekstem, jednak dla ówczesnej mnie, był to nie lada wyczyn. Za nią, poszły kolejne, a wraz z nimi zrozumienie, że czytając, nigdy nie będę sama. I tak mi już zostało. Do tej pory z pewnością przeczytałam więcej tomów, niż statystyczny Polak przez całe życie. Być może wyrobiłam już normę za trzech. Ile by ich nie było, bez wątpienia miały wielki wpływ na to, kim jestem obecnie, jednak tylko trzy z nich, na zawsze pozostanie moimi dobrymi wróżkami, które we właściwym miejscu i czasie, obdarzyły mnie swoimi darami.


Na szczęście moje wróżki są bardziej ogarnięte niż te, które zajmowały się Aurorą

Walcz

Pierwszą z moich dobrych wróżek jest "Achaja" Andrzeja Ziemiańskiego. Jako jedyna w tym zestawieniu, reprezentuje fantastykę, jednak bardziej od magii i bogów, ważniejsze są losy głównej bohaterki. Achaja była miłą i spokojną księżniczką, doskonale wykształconą i zaczytaną w książkach. Jej jedyną wadą było to, że nie urodziła się chłopcem, przez co nie mogła dziedziczyć tytułu swojego ojca. W wyniku dworskich intryg i głupoty swojego rodziciela, trafiła w niewolę i przeżyła to, czego nikt w jej wieku nie powinien. Jakby to dziwnie nie brzmiało, w pewien sposób się z nią utożsamiałam, szczególnie z jej początkowym milczeniem i stonowaniem. Została brutalnie wyrwana ze swojego świata i mogła dać się zaszczuć albo posłuchać jedynej w jej życiu, ojcowskiej rady, jakiej udzielił jej stary setnik "Myśl dziewczyno". Mimo, że los nie przygotował jej najprostszej drogi, ona nie daje się zgnębić i mądrze wybiera najlepsze opcje, pozwalające jej przeżyć i wyrwać dla siebie choć odrobinę szczęścia. To właśnie jej historia, jej przykład pokazał mi wartość myślenia, nauczył jak używać głowy. Przyznaję, że niekiedy przeklinam ten dar, szczególnie gdy myślę za dużo i za często, przytłaczając siebie wnioskami, zamiast zwyczajnie cieszyć się chwilą. Jednak dzięki temu wiem, że co by się w moim życiu nie działo, dam radę ze wszystkim jeśli tylko zachowam głowę na karku. 

Poza umiejętnością myślenia, "Achaja" pokazała mi, jak przejść przez ciemny las życia, gdy zewsząd czają się strachy i lęki. Nie można być przerażonym dzieckiem, gdyż przeciwności losu tylko na to czekają. Obawy i niepokój są dla nich najlepszą pożywką, dzięki nim wzrastają i stają się nie do przejścia. Trzeba być przynajmniej wojownikiem, nie bojącym się stawiać im czoło, wówczas możliwe, że same odejdą. Jednak najlepiej być kimś, kto sprawi, że to problemy będą przed nim uciekać. Kimś na tyle silnym by wystraszyć nawet najgorsze przeszkody, jakie może zesłać życie. Tylko w ten sposób można ugrać coś dla siebie. 


Kiedy życie nie jest dla ciebie zbyt łaskawe, ty też nie musisz dla niego takim być. I myśl człowieku! Myśl!

Módl się

Kolejna z moich dobrych wróżek, pozwoliła mi odnaleźć w sobie więcej wiary, niż niejedna, szalona dysputa teologiczna. Mówię o niezwykle ciepłej i pełnej nadziei książce Jan Karon "W moim Mitford". Historia dzieje się w sielankowym miasteczku w Stanach. Miejscowy pastor przeżywa kryzys wiary i swojego powołania. Chce odejść ze swojej parafii na wcześniejszą emeryturę, jednak kolejne wydarzenia udowadniają mu, że wciąż może sporo zdziałać i jeszcze więcej dostać od życia. Możliwe, że Mitford jest zbyt idealną mieściną by mieć prawo bytu. Ludzie są w nim niesamowicie zżyci, a dzięki tej swoistej wspólnocie, problemy, przytrafiające się jej poszczególnym członkom, są szybko rozwiązywane. Jednak czasem potrzeba takich historii, opowieści dających nadzieję i oparcie w codziennym życiu. Sama książka jest bardzo uduchowiona. Pokazuje jakie niezwykłe rzeczy mogą się przytrafić ludziom, którzy nie mają nic poza wiarą. Unaocznia jak wielką siłą jest modlitwa i ile można zdziałać, gdy nasze codzienne działania wesprze się tą drobną formą rozmowy z Bogiem. "W moim Mitford" to cudowna opowieść o wierze, ale nie tej logicznej, wytłumaczonej, która na siłę próbuje udowodnić, że ta konkretna religia jest tą właściwą. Dla bohaterów książki ich wiara jest niemierzalna rozumem. To jest coś co albo czujesz albo nie. Nie nauczysz się tego, jeśli nie siedzi to w głębi twojego serca. Ta swoista pewność, że istnieje coś poza przyziemnymi problemami, mistyczna siła, która nam pomoże, jeśli obdarzymy ją naszym uwielbieniem, nie wymaga dowodów. Po prostu jest i sama doskonale potrafi się obronić. Dar "wiary" jest jednym z piękniejszych, ale i bardziej wymagających, jakie można otrzymać. Niekiedy bardzo trudno nie zwątpić, nie zachwiać się w swej pewności i nie dotyczy to tylko istnienia Boga, ale i wszystkich drobnych rzeczy, w które pokładamy naszą wiarę. Próby, na jakie jest wystawiana, potrafią być piekielnie trudne, jednak jeśli je przetrwamy, nagroda bywa nieporównywalnie większa.


Czasem wystarczy tylko odrobina wiary...

Kochaj

Ostatnia z moich wróżek nauczyła mnie wiele o miłości, ale nie tylko tej duchowej, jedynej, prawdziwej, ulotnej, pierwszej i romantycznej, jakiej moglibyśmy się spodziewać, ale tej bardziej zmysłowej. Wszyscy miłośnicy całej masy odcieni szarości zawiodą się, oczekując płomiennych i pełnych wyuzdania scen łóżkowych. "Spóźnieni kochankowie" Williama Whatrona to jedna z piękniej napisanych historii o seksualności. Autor bynajmniej nie zaciąga zasłony w trakcie intymnego zbliżenia bohaterów, jednak opisuje je w tak szczery i czysty sposób, że czytając, mamy wrażenie. iż nie ma nic piękniejszego niż fizyczne zbliżenie dwojga bliskich sobie ludzi. Jest w tym celebracja i zachwyt, radość i spełnienie jakich na próżno szukać we współczesnej kulturze. W świecie, gdzie nawet zwykłe reklamy potrafią emanować niezbyt subtelnym erotyzmem, opowieść tego typu zyskuje na wyjątkowości, a w czasach, kiedy ciało stało się towarem, uczy jak nie zatracić niezwykłości tej chwili. Człowiek nigdy nie bywa bardziej szczery. Odruchów ciała nie da się oszukać, a ta opowieść pokazuje jak dzielić się tą szczerością. 

Tam gdzie mieszają się uczucia i widoki Paryża, nie może zabraknąć sztuki. Ja jako Mróz, w jakiś pokrętny sposób, czuję się artystką, lecz zawsze to uczucie jest spychane przez bardziej przyziemne i racjonalne pobudki. Czytając książkę Whatrona mam jednak nadzieję, że kiedyś starczy mi odwagi, by porzucić to co znajome i rozsądne, na rzecz niepewnego i szalonego marzenia, które jednak może przynieść nieporównywalnie większą radość. Autor nie jest naiwny, wie jakie mogą być tego konsekwencje, co z niezwykłą dbałością wypunktowuje w swojej powieści. Mimo to udowadnia, że z uporem i samozaparciem, jest się w stanie osiągnąć każdy cel, nawet ten najbardziej absurdalny. Dar "miłości", którym obdarzyła mnie ta książka, nie odnosi się wiec tylko do relacji międzyludzkich, ale i przynoszącego szczęście umiłowania życia. Może przynieść cierpienie, jak każdy z poprzednich podarków, jednak umiejętnie wykorzystany, stanie się kwintesencją istnienia.


Jaki jest sens przeżywania życia, jeśli się nie kocha?

Moje wróżki były nad wyraz hojne, ale i niezwykle roztropne. Każdy z ich "prezentów" oprócz zadowolenia, niesie ze sobą pewne konsekwencje, by nie popaść w zgubną euforię i zadufanie. Mimo tego dały mi wszystko, co jest potrzebne do szczęśliwego życia, ale tylko ode mnie zależy, jak to wykorzystam. Takie są właśnie moje książkowe, dobre wróżki. Mocą i wiedzą wcale nie ustępują innym, bardziej znanym, a to dzięki nim stałam się człowiekiem, którego naprawdę lubię. A Wy? Macie swoje drukowane czarodziejki?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz