środa, 23 stycznia 2019

O co Ci Mysza chodzi, czyli "O czym myślą koty"

Odkąd na stałe mieszkam w Łodzi, co roku staram się być na Międzynarodowym Festiwalu Komiksów. Ludzie z daleka przyjeżdżają zobaczyć coś, co ja mam praktycznie pod samym nosem, więc żal nie skorzystać. I, jakby nie patrzeć, lubię komiksy. Każdego roku też przygotowuję sobie listę tytułów, na które zamierzam polować i nigdy nie realizuję jej do końca. Często nawet wcale. Nie mniej i tak zawsze wydaję „miliony monet” na rzeczy, które mnie po prostu cieszą lub zaskakują. Największą niespodzianką ostatniego MFK była książka „O czym myślą koty” wydawnictwa Nasza Księgarnia. Kupiłam ją pod wpływem impulsu, ponieważ zaintrygowała mnie dwudziestostronicowa bibliografia, zwiastująca naukowe podejście do tematu. Poza tym miała to być pomoc w zrozumieniu mojej Myszy, zachowującej się w dość specyficzny sposób nawet jak na kota. 
Ponieważ dziś tekst poświęcony kotom, cały wpis będą wypełniały zdjęcia Myszy.

Thomas McNamee zaczyna swoją opowieść od Augusty – kotki, która pewnego dnia trafiła do jego domu i szturmem zdobyła jego serce. Los i życie tej wyjątkowej pannicy stają się szkieletem rozważań o kocim losie od poczęcia do późnej starości. Autor zapoznaje się z badaniami naukowymi, stara się dotrzeć do ich twórców, rozmawia (a przynajmniej próbuje) z zaklinaczami kotów, leci do Rzymu, żeby porozmawiać z włoskimi gattare, wyciąga na wierzch mniej lub bardziej przerażające statystyki, jeździ po schroniskach, odwiedza różne stowarzyszenia, czyli jest zawsze tam, gdzie ktokolwiek może mu cokolwiek powiedzieć o kotach. A potem zbiera tę wiedzę i próbuje nam ją przekazać w jak najbardziej przystępny sposób. 
Kto jest najsłodszym kotkiem na świecie?

Największą wadą nie-wadą tej książki są jej amerykańskie realia. Autor poświęca bardzo dużo czasu, by uświadomić czytelnikowi sytuację bezdomnych kotów w Stanach, odwołując się do licznych statystyk, przepisów prawa i warunków, w jakich przychodzi żyć kociarzom i ich pupilom. Nie muszę chyba zaznaczać jak diametralnie się to różni od tego, co znamy z własnego podwórka. I właśnie te fragmenty są najtrudniejsze w odbiorze. Możemy czytać o tym, jak dużym problemem są dla właścicieli kotów kojoty, grzechotniki czy niedźwiedzie, ale rad, jak ich uniknąć, raczej nie wykorzystamy. Podobnie nie przydadzą się nam informacje, gdzie i za ile możemy wysterylizować czy zachipować naszego pupila, a także do wytępienia ilu gatunków rodzimych ptaków przyczyniły się bezpańskie mruczki. Bez odpowiedniej wiedzy, trudno ekstrapolować tę wiedzę na polskie warunki i jedyne, w czym nam to może pomóc, to zaznaczenie problemu. Wnioski nasuwają się same. Jeśli w Stanach jest tak źle, u nas z pewnością nie jest lepiej. 
A kto ma najdurniejszą właścicielkę na świecie?

Przyznaję, że te fragmenty najmniej mnie zainteresowały, ale autor pewnie nie spodziewał się, iż jego książkę będą czytać kociarze z zza oceanu. Zamiast marudzić, powinnam pochwalić za rzetelność i oddanie sprawie. Mimo bardzo swobodnych, autobiograficznych odniesień do przygód z kotami, McNamee ciągle odwołuje się do prac innych badaczy, zapoznając nas z ich osiągnięciami. Ale na tym nie poprzestaje, ponieważ zawsze stara się konfrontować te „naukowe nowinki” z własnymi obserwacjami poczynionymi dzięki Auguście choć nieraz czyni to z chłodnym profesjonalizmem. Co prawda kłóci się to nieco z ciepłem z jakim opowiada o swojej ukochanej kotce, ale nadaje też całości szczerego wydźwięku. Tym samym książkę możemy podzielić na dwie części: pierwsza skupia się na analizie i komentarzu mniej lub bardziej naukowych zagadnień (trudno do grona profesjonalnych badaczy zaliczyć zaklinaczy kotów), a druga na około kocich wspomnieniach. Obie przeplatane są bardzo zgrabnie, dostarczając naprawdę dużo przyjemności z czytania. 
Kto lubi leżeć na świeżo uprasowanym praniu?

Jak łatwo się domyśleć, najbardziej interesowały mnie perypetie Augusty i innych wspomnianych pupili, choć nie przeczę, że rozdział dotyczący analizy kociego języka wydał mi się równie fascynujący. Przez niego właśnie zaczęłam baczniej słuchać i przyglądać się Myszy. Przecież koty miauczą tylko po to, by komunikować się z ludźmi, a każdy pomruk, skrzek czy pisk, znaczy co innego. Jakby tego było mało, należy pamiętać jeszcze o układzie wąsów, uszu, pyszczka czy oczu. To wszystko ma znaczenie i składa się na skomplikowany koci język, tworzony na potrzeby komunikacji z ludzkim towarzyszem, a zwierzaki cały czas z nim eksperymentują. Jeśli Mysza bardzo czegoś chce albo jest jej źle niemal „płacze” jak dziecko. Inaczej miauczy, kiedy nas wita i kiedy domaga się uwagi. Do tej pory zwyczajnie myślałam, że nie lubi się bawić, a to ja nie rozumiałam jej komunikatów. 
Albo chować się w najdziwniejszych miejscach?

Drugim z moich ulubionych fragmentów jest opis Rzymu jako Miasta Kotów. Raz czy dwa zdarzyło mi się być w we włoskiej stolicy i jako tako poznać jej topografię. Wiem (mniej więcej) gdzie jest Largo Argentina, gdzie Forum Cezara i jak dojechać do stacji Piramide. Włóczenie się niekoniecznie turystycznymi uliczkami z mapą i przewodnikiem w ręku było świetnym przeżyciem, ale nigdy bym nie pomyślała, żeby taką wycieczkę poprowadzić śladami kotów. Mając tę książkę w ręku wydaje mi się to nie tylko możliwe, ale i całkiem przyjemne. Poza tym, życie rzymskich, bezpańskich kotów, wydaje się niemal idylliczne w porównaniu do ich amerykańskich kuzynów (o czym również możemy przeczytać). McNamee jednak nie popada w nadmierny entuzjazm i celnie wypunktowuje wady rzymskiego systemu opieki, co nie zmienia faktu, iż ten sprawia wrażenie lepszego niż gdziekolwiek indziej. 
I motywuje do czytania?

Najtrudniejszy do przeczytania rozdział dotyczył kocich chorób, starości i śmierci. Nie dlatego, że został źle napisany. Po prostu porusza w sercu każdego kociarza myśl o nieuchronnej utracie pupila. Czytając tę część książki, nie sposób nie płakać, ale też można sobie wiele uświadomić i zrozumieć. Moim zdaniem jedną z najważniejszych rzeczy jest lista objawów sugerujących, że kot może cierpieć. Swoista duma tych zwierząt nie pozwala im skarżyć się na ból nawet miauknięciem. Jedynie uważna obserwacja ułatwi nam wykrycie objawów, choć i tak pewnie będzie za późno. Koty niestety żyją krócej niż my i szybko się starzeją, a jako zabiegani ludzie, pędzący z pracy do pracy, nie poświęcamy im należytej uwagi. Autor przez całą książkę stara się walczyć z mitem kota jako niezależnego samotnika, który zajmie się sam sobą. I odkąd uważniej obserwuję Myszę, coraz bardziej zaczynam się z tym zgadzać. Zaczynam dostrzegać, które dźwięki sugerują pragnienie uwagi, głaskania czy zabawy, a ona częściej odwdzięcza się drobnymi gestami przywiązania. Strasznie mi ich brakowało. 
A kto śpi w najbardziej uroczy sposób na świecie?

„Kocie sekrety…” czytałam z niemałą fascynacją i zainteresowaniem, przerywając lekturę na moje prywatne „badania i obserwacje”. Cudowny styl autora pozwolił na wyważenie języka pomiędzy naukową rzetelnością a beletrystyczną swadą i zacięciem, dzięki czemu nawet te trudne, skomplikowane informacje, przyswajałam z łatwością. Nie wiem jak Wam, ale mi kojarzyło się to z narracja prowadzoną przez Sir Davida Attenborough i sprawiało, że chciałam jeszcze więcej. Aczkolwiek momentami czytanie tego tytułu było bardzo przykre, szczególnie, gdy uświadamiałam sobie, jak wiele błędów wychowawczych popełniliśmy od czasu przygarnięcia Myszy. A ona niezmiennie wita nas swoim radosnym mruczeniem i ocieraniem się o kolana, jakby to wszystko nie miało znaczenia. Jakby zwyczajnie cieszyła się z faktu, że po prostu z nią jesteśmy. „Kocie sekrety oczami naukowców” mogę Wam polecić ze szczerego serca jako tytuł w pewien sposób trudny i wymagający (przede wszystkim myślenia), ale i szalenie ciekawy, wciągający i zmieniający perspektywę. W każdym razie uważam, iż może się przydać w biblioteczce każdego kociarza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz