poniedziałek, 27 kwietnia 2020

Niecałopełnistość a neologizmy, czyli słów kilka o Sylwii Sylwester

Nie łatwo jest pisać książki. Różnorodność i ilość materiału, jaki trzeba ogarnąć, by rzeczowo oddać temat stanowi niezwykle wymagającą czasowo, ale integralną część procesu twórczego. A jeszcze wypadało by to wszystko ciekawie opowiedzieć i z głową rozplanować. Paradoksalnie historie dla dzieci tworzy się jeszcze trudniej. Trzeba w nich znaleźć ten bilans pomiędzy prostotą (ale broń borze szumiący prostactwem) dopasowaną do młodego wieku czytelnika, a fascynującą i urzekającą fabułą, która nie może być ani zbyt skomplikowana, ani zbyt głupia. Dzieci to też ludzie. Mniejsi, mniej wiedzący, ale to wcale nie znaczy, że głupsi (o czym czasami się zapomina). Po dłuższym zastanowieniu stwierdzam jednak, iż niemniej trudne zadanie stoi przed recenzentem takowej pozycji. Wydaje się to dużo bardziej wymagające, gdy ów recenzent, po pierwsze, nie jest w grupie docelowej czytelników, a dwa własnych dzieci nie posiada, więc nie ma na kim przetestować podobnego tekstu. Cóż, wówczas można jedynie spróbować i się mocno postarać. 

Sylwia Sylwester – tytułowa bohaterka książki „Sylwia Sylwester jest niecałopełnista” - to wróżką-cudodziejką. Innymi słowy zamiast czarów czyni cudów, a te od klasycznej magii różnią się tym, że nie wymagają dziwnych ingrediencji i skomplikowanych zaklęć wykutych na pamięć. Razem z innymi cudodziejkami mieszka i uczy się w cudodziejskim dworku. Pewnego dnia niechcący podsłuchuje rozmowę opiekunek, z której wynika, że jedna z młodszych wróżek jest niecałopełnista… Nie będąc do końca pewną co to znaczy, rozpoczyna swoje małe śledztwo, chcąc jak najprędzej pomóc koleżance. Staje się początkiem różnych przygód połączonych ze stawianiem sobie trudnych pytań. Bo może, o zgrozo, to właśnie o Sylwię chodziło? I jak to sprawdzić, udowadniając przy tym sobie i reszcie koleżanek, że nie jest się tą wybrakowaną? No cóż, trzeba to będzie przeczytać… 

Choć ta cienka książeczka dzieli się na dwanaście rozdziałów, bez trudu możemy wyodrębnić w niej cztery, w zasadzie niezależne historie, delikatnie połączone ze sobą nitką niecałopełnistości. Pierwsza przedstawia nam młodsze i starsze cudodziejki oraz ich szczególne umiejętności, a także niuanse życia w dworku. Druga dotyczy matematycznej kary i wprowadza nas w rozważania na temat braków we wróżkowatości. Trzecia stanowi studium przyjaźni i pewnych problemów z pogodą. Czwarta natomiast dość zgrabnie przerabia Kopciuszka w bardziej współczesną i przystępną wersję o znacznie większej wartości pedagogicznej. Choć trzeba przyznać, że tego akurat w żadnej z historyjek nie brakuje. 

Sylwia, mimo młodego wieku, jest niezwykle rozsądną i pełną dobrych chęci cudodziejką. Co prawda brak odpowiedniego doświadczenia i nadmierny entuzjazm łatwo pakują ją w kłopoty, z których udaje jej się wybrnąć z mniejszą lub większą pomocą przyjaciół. Nie mniej za każdym razem wyciąga z tego niezwykle ciepłą, życiową naukę czy to dotyczącą wartości przyjaźni, akceptacji czy asertywności. 

Przez każdy kolejny rozdział przechodzi się z niesamowitą gładkością, choć nie obyło się bez drobnych zgrzytów. Proste, krótkie zdania nadają dynamiki całemu tekstowi, ale płynność burzą cudodziejkowe neologizmy. Strachonalachalne. Dopędźwgoniłaś. Ześlimażółwiło… Przyznaję się bez bicia, że dawno nie zdarzyło mi się sylabizować podczas czytania i szeptem powtarzać przeczytanych słów, by w pełni pojąć ich znaczenie. Pod tym względem książka zafundowała mi pełny powrót do czytelniczego dzieciństwa. Oczywiście tak barwne i zabawne słowotwórstwo wpasowuje się w koloryt cudodziejek, ale zastanawiam się, czy dla dzieci samodzielnie czytających nie będzie zbyt problematyczne. W tym miejscu też należy wspomnieć o kreatywności autora w tworzeniu imion postaci, nawet tych drugo- i trzecioplanowych. Agogika, Termilka, Idiofonetka, Samowierzka, Eremefefemka, Speszka, Dezyteratka… Nic tylko siedzieć i literować, a potem chodzić i pytać co to znaczy. Choć dzieci są pewnie bardziej elastyczne. 

Mam też mały problem z konstrukcją fabuły. Rozważania i próby odkrycia tytułowej niecałopełnistej są kwestią drugorzędną, dzieją się jakby przy okazji, nie stanowiąc osi akcji. Fakt, popycha ona Sylwię do pomocy Termilce i Agnieszce, ale pozostawia po sobie niesamowity niedosyt. Zamiast krótkich rozmów ze Śmieszynką, wolałabym kilka podobnych poszukiwawczo-pomocnych przygód, jak ta Termilki. Być może bardziej rozciągniętych w czasie i poprzetykanych scenami z życia codziennego cudodziejek. Oczywiście zwiększyłoby to objętość samej książki, ale wydaje mi się, że ona sama by na tym nie straciła. A dobrego nigdy dość. 

Trzeba jednak przyznać, że pewne niedostatki fabularne w zupełności rekompensuje finał historii i rozwiązanie tajemnicy niecałopełnistości. Najlepsze jest to, że śledząc uważnie zarówno tekst jak cudowne ilustracje Ewy Kossowskiej można rozwikłać tę zagadkę samemu! Tropy pozostawione przez duet autor-grafik są subtelne, ale po przeczytaniu całości stają się doskonale oczywiste. I to jest po prostu świetne. 

„Sylwia Sylwester jest niecałopełnista” to cudownie ciepła i przyjemnie mądra historia dla dzieci, pozbawiona jednak moralizującego patetyzmu. W bardzo przystępnej postaci przekazuje młodszym czytelnikom kilka prawd uniwersalnych, jak chociażby wartość przyjaźni, jak i kilka takich bardziej na czasie np. asertywność. Wszystko podane we wciągających ale całkiem życiowych przygodach i okraszone prostymi, niesamowicie barwnymi ilustracjami, stanowiącymi integralną część fabuły, a nie tylko jej tło. Dorosły, bezdzietny, lubujący się w grubych tomiszczach czytelnik, może odczuć historię jako, nomen omen, niepełną, niewyczerpującą tematu, ale literatura dziecięca rządzi się własnymi prawami. Swoją przygodę z Sylwią mogę zatem ocenić całkiem pozytywnie, choć pełnię tej opinii będę mogła potwierdzić dopiero, gdy któregoś wieczoru przeczytam ją swojemu dziecku. Jednego jednak możecie być pewni: kiedyś bez wątpienia to zrobię.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz