Jestem nieodzowną córką swego ojca. Szczególnie, jeśli wziąć pod uwagę nasze upodobania filmowe. Już jako mała dziewczynka wprost uwielbiałam oglądać wszelkiego rodzaju produkcje z przygodą w tle. Jak widać, wiele od tamtego czasu się nie zmieniło, a ja chyba już zawsze będę pałać sympatią do najrozmaitszych awanturników. Wśród nich, jedno z czołowych miejsc, odkąd tylko pamiętam, zajmują piraci. Oczywiście, we wczesnych latach niewieścich, odbierałam ich jako dzielnych i szarmanckich wojowników morza, stawiających czoła bezdusznemu systemowi. O słodka naiwności! Na szczęście pogląd ten został już porządnie zweryfikowany przez lekturę odpowiednich książek. Sentyment jednak pozostał. Właśnie dlatego odkrycie przeze mnie Marcina Mortki i jego marinistycznych powieści fantastycznych, wywołało tak szeroki uśmiech na mojej twarzy. Jakby nie patrzyć na moje gusta, podwójna zabawa, dlatego też jego dzieła wkrótce zaczęły zasilać moją prywatną biblioteczkę. Ostatnie święta, wyjątkowo obfite pod względem książkowym, wzbogaciły moją kolekcję o kolejną pozycję - "Morza Wszeteczne". Książka ta wyjątkowo nie była promowana przez Trybikowe Wydawnictwo. W miejscu "koszmaru inżyniera" widnieje sugestywny wąż pożerający własny ogon. Nie wnikając jednak w niuanse zmiany wydawcy, skupmy się na treści.
No co poradzić, że dziecko wychowało się na takim wizerunku pirata. Ktoś może kojarzy?