Nie jestem wielką fanką self-publishing, choć to akurat mogliście wyłapać śledząc uważnie moje TwarzoKsiążkowe posty. Oczywiście nie jest to podyktowane wyłącznie wewnętrznym uprzedzeniem, ale też własnym doświadczeniem. Zainteresowanych odsyłam do mojej recenzji "Smoczej krainy", dostępnej na portalu Gavran. Podobne przeżycia miała również Hadynka a jej zetknięcie z samopublikowaniem również do najprzyjemniejszych nie należało. To by wyjaśniało mój sceptycyzm w dniu, w którym na swojej poczcie znalazłam wiadomość od zupełnie nieznanego mi autora, z prośbą o zrecenzowanie jego książki. Próba zachęcenia mnie do jej przeczytania przez stwierdzenie, że jest to "bezwstydny flirt komedii z romansem" spaliła na panewce, a sprawdzenie przeze mnie wydawnictwa jeszcze bardziej utrudniło tej powieści zrobienie dobrego wrażenia. Miałam znów wpakować się w self-publishing? Aż mi ciarki przechodziły na samą myśl. Jedak po wymienieniu kilku wiadomości z autorem, postanowiłam dać mu szansę. Nie ocenia się przecież książki po wydawnictwie, a rozmowa z twórcą przekonała mnie, że w przeciwieństwie do poprzedniej samopublikujacej pisarki, którą miałam okazję recenzować, opanował polską gramatykę na tyle dobrze, żebym nie rwała włosów z głowy w trakcie czytania. Postanowiłam zaryzykować.
Bardzo miły pan autor, oprócz dostarczenia mi ebooków w różnych formatach, postanowił podrzucić mi stosownie urocze grafiki promujące jego powieść.