czwartek, 30 kwietnia 2015

Mikołajkowa niespodzianka, czyli czego boją się mędrcy

Każdy z nas lubi wygrywać. Czy chodzi o podwórkowe wyścigi czy teleturniej emitowany na całą Polskę. Dzięki temu w łatwy, prosty i przyjemny sposób możemy zdobyć nie tylko rzeczy, znajdujące się poza naszym zasięgiem, ale też szacunek i uznanie innych. Wygrane pozwalają nam poczuć się wyjątkowo, wyróżniają nas spośród przegranych i ludzi nie znajdujących w sobie dość woli na podjęcie próby. Zwycięscy są obiektami powszechnej zazdrości, nie tylko z uwagi na prestiż wygranej, ale i odwagę, z którą postanowili coś zaryzykować.

Najprościej byłoby powiedzieć, że nigdy nic nie wygrałam, do czasu tego cudownego grudnia zeszłego roku. To niezmiernie dramatyczne zdanie wprowadziło by poczucie zmiany mojego tragicznego losu, walki z okrutnym przeznaczeniem, ale całkowicie mijałoby się z prawdą. W podstawówce wygrałam konkurs mitologiczny, w gimnazjum konkurs na legendę i kilka innych drobiazgów dla piętnastolatków, a gdzieś w okolicy technikum farmaceutycznego zadzwonili do mnie z Eski Rock, pogadali o smokach i wysłali mi płytę. Dorobek wygranych, jak na przeciętnego śmiertelnika, całkiem pokaźny. Patrząc jednak na to od drugiej strony, na te wszystkie próby, kiedy zwyczajnie wygrać się nie udało... No cóż. Bezpieczniej zakładać, że zwycięstwo jednak mnie ominie. Dlatego kiedy, ni z gruszki ni z pietruszki, wygrałam w mikołajkowym konkursie Creatio Fantastica, długo nie mogłam wyjść ze zdziwienia.


Bo kto nie lubi wygrywać?

piątek, 24 kwietnia 2015

Złamane pisarskie serce, czyli smutne spojrzenie na "samowydawanie"

Piszę odkąd pamiętam. Za nim jeszcze na dobre poznałam literki i nauczyłam się poprawnie je składać. Jednym z moich największych skarbów jest kilka kartek z bloku rysunkowego, poznaczonych krzywymi liniami i pokracznymi rysunkami - książka, którą sama "wydałam". Historia stworzona drukowanymi literkami z czasów, kiedy wydawało mi się, że lepiej pisać "s" w odwrotną stronę. Opowieść ta nosi całkiem solidny tytuł "Przygody Oli"  i zaczyna się od bardzo dramatycznej eksmisji głównej bohaterki z jej domu. Tytułowa Ola musi teraz wyruszyć na poszukiwanie nowego miejsca dla siebie. Po drodze poznaje dobre zwierzęta, chcące jej pomóc. Doskonale pamiętam moment, kiedy odnalazłam tę "książeczkę" już po uzyskaniu świadomości czytelniczo-pisarskiej i ze smutkiem stwierdziłam, że w moich wspomnieniach wyglądała piękniej. Niektóre frazy były skonstruowane tak pokracznie, iż nie mogłam się nadziwić, jak mogłam to tak źle napisać. Pierwsze zdania tej "bajki" brzmią mniej więcej tak: "Była sobie Ola. Zgrabna Ola ładna." Resztę możecie sobie wyobrazić. Ale ile ja wtedy mogłam mieć lat? Cztery? Pięć? Na pewno nie chodziłam jeszcze do szkoły, bo inaczej używałabym literek "pisanych". Jednak, jak na czterolatkę, był to wyczyn dość niezwykły. Moi rówieśnicy jeszcze nie umieli czytać, a ja już piałam książki. W dzieciństwie wszystko jest łatwiejsze. Żeby "wydać" swoją historię wystarczyło skleić odpowiednio kilka kartek, zaopatrzyć się w kredki i pisać. Kiedy jest się dorosłym i chce się robić to naprawdę, każda rzecz się komplikuje. Pojawiają się trudności i ludzie, którzy pragną na tym zarobić.


Dawno temu, była sobie dziewczynka, która chciała pisać książki.

sobota, 18 kwietnia 2015

Kto pyta nie błądzi, czyli historia pewnej nominacji

No i stało się. Wpadłam jak śliwka w kompot. A wszystko to przez istotę z ciekawymi rozkminami i jej czytelniczy blog. Hadynka, po otrzymaniu nominacji do Liebster Blog Award, postanowiła przekazać ją światu dalej, zaczynając od Bogu ducha winnej autorki tych słów. A jakże. O ile odpowiedzi na pytania i wymyślenie własnych nie sprawiłoby mi problemu, o tyle nominacja kolejnych 11 blogerów już tak. Długo wahałam się, czy w ogóle brać w tym udział, do póki nie zobaczyłam stosownego wpisu u Beaty P. z Miros de Carti, którą sama pewnie bym nominowała, gdyby Hadynka mnie nie ubiegła. Dlatego też postanowiłam pójść za jej przykładem i nie rozprzestrzeniać dalej tego "łańcuszka". Ale na pytania odpowiedzieć można, bo nie ma to jak dobre zamyślenie nad książkami.


Musicie mi wybaczyć, ale coś, co brzmi i wygląda jak "łańcuszek" nie wzbudza mojego zaufania. Mimo wszystko.

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

W tym szaleństwie jest metoda, czyli Kawońskie rozważania

Był taki okres w moim życiu, przypadający mniej więcej na czas pomiędzy gimnazjum a technikiem farmacji, kiedy zdarzało mi się popełniać wiersze. Gdzieś w odmętach domowej komody, pod starymi pamiętnikami, leży zagrzebany zeszyt, w którym, z maniakalną dbałością o szczegóły, zapisywałam te najlepsze teksty, pretendując do miana poetki. Kilka z nich zostało nawet wydanych, a stosowne książeczki kurzą się na półkach. Pamiętam jeszcze, jak pod wpływem mojej rodzicielki, musiałam się nimi chwalić bliższej i dalszej rodzinie. Ba nawet Internet o tym jeszcze nie zapomniał... Ale to było dawno i nieprawda. To, wraz z innymi elementami mojej przeszłości, wywołało u mnie przekonanie, iż posiadam pewien rodzaj wrażliwości, zmysł ukryty głęboko w ciemnościach pod skórą, który pozwala mi "rozumieć", czy też odczuwać więcej. Szczególnie w płaszczyznach nie mających wiele wspólnego z logiką i rozsądkiem. Bo kto do końca zdrowy na umyśle stworzyłby niebieską różę o zielonych, motylich skrzydłach z tłem w odcieniach pijanego zachodu słońca. Współlokatorzy sugerowali zmianę dilera. Kiedy więc nadarzyła się okazja zrecenzowania książki innej niż wszystkie, które dotychczas czytałam, dlaczegóż to miałabym nie spróbować. 


Wiedzieliście, że do tego dojdzie. Zostaliście uczciwie ostrzeżeni przez mój TwarzoKsiążkowy profil.

środa, 8 kwietnia 2015

Z miłości do pary, czyli za co kochamy steampunk

Przyłapałam się na tym, że już kilka razy, opisując jakąś książkę/komiks/film, użyłam pojęcia "steampunk" w ogóle nie wyjaśniając z czym to się je, ani o co chodzi. A przecież to nie tylko puste hasło na określenie nurtu w kulturze popularnej. To też sposób na życie i specyficzny stan umysłu ludzi, którzy nie boją się myśleć "co by było gdyby?". Moje pierwsze świadome zetknięcie się z steampunkiem, a zarazem okres największej fascynacji gatunkiem, przypada na drugi rok studiów. Wówczas to jednym z moich współlokatorów był Sweety Metal (który pewnie zabije mnie za tę ksywkę) - posiadacz najbardziej szczenięco-proszącego spojrzenia na świecie. Zasłuchana w jego konwentowo-larpowe wspomnienia, opatrzone barwnymi filmikami, stwierdziłam wówczas, że ta przygoda stanie się i moim udziałem! W trakcie rozmyślań nad stosownym cosplay'em, Sweety wrzucił w wyszukiwarkę hasło "steampunk", a ja od pierwszego wejrzenia zakochałam się w trybach, gorsetach i alternatywnej rzeczywistości.


Dziś będzie dużo różnych, niezwykle klimatycznych zdjęć. Wszystkie je i jeszcze więcej znajdziecie w galerii facebookowej społeczności Steampunk - Klimat Wielkiej Pary.

piątek, 3 kwietnia 2015

"Nomen omen", czyli na troje babka wróżyła

Polski pisarz nie ma lekko. Szczególnie kiedy obserwuje kariery swoich kolegów po fachu z zachodu, którzy urastają do rangi celebrytów, otoczonych zwykle wianuszkiem wielbicieli. U nas na podobną sympatię mogą liczyć co najwyżej gwiazdy popularnych seriali czy programów telewizyjnych, niekoniecznie związanych z kulturą. Jakby tego było mało, zagraniczni autorzy bardzo często goszczą na listach najlepiej zarabiających ludzi na świecie, kiedy polscy zazwyczaj posiadają swoją "drugą" pracę. Z czegoś przecież trzeba się utrzymać. Nie oznacza to, że nasi twórcy są gorsi. Jako miłośniczka fantastyki, nie raz mam wrażenie, że ten czy tamten autor, gdyby tylko przyszło mu pisać dla chociażby amerykańskiej publiczności, za raz zdobyłby światowy rozgłos, a ekranizacje jego książek zarabiałby miliony. Dlatego też, czuje się w obowiązku wspierania polskich pisarzy. Kto inny to zrobi, jak nie my. Tym samym, jestem niezwykle zadowolona, że udało mi się "odkryć" kolejne dobro z naszego lokalnego rynku wydawniczego. Dziś chciałabym Wam przedstawić Martę Kisiel i jej ostatnią książkę "Nomen Omen".


... i ten dom rodem z horroru klasy B.