wtorek, 29 marca 2016

Słowiańskie bajanie, czyli "Idź i czekaj mrozów"

W powieściach fantasy z łatwością odnajdujemy różne niezwykłe stwory, poniekąd wpisujące się w definicję gatunku. Dlatego też nikogo nie dziwią krasnoludy, elfy, wiwerny, fairy czy innego typu magiczne istoty wywodzące się z anglosaskich legend. Podobnież minotaury, gorgony, pegazy czy bóstwa całego, grecko-rzymskiego panteonu. To mamuny, chmurniki i domowniki wywołują konsternację. Więcej osób, szczególnie lubujących się w prozie fantastycznej, będzie potrafiło powiedzieć kim są Parki niż Rodzianice. Podobnie imiona greckich bogów jak Hades, Neptun czy Dzeus (tak, Dzeus! Grecki symbol "Z" to 'dzeta', wymawiany jak nasze "dz") są dla nas mniej tajemnicze niż swojskie Rod czy Weles. Tak samo sprawa ma się ze świętami, bo nazwy Beltane czy Samhain więcej nam powiedzą niż swojsko brzmiące Szczodre Gody. Dobrze, że jeszcze Noc Kupały ma dla nas jakieś znaczenie. To smutne, że nasza własna, słowiańska mitologia stanowi dla nas wielką niewiadomą. W szkole lewie muśnie się wierzenia starożytnych Greków, a dalej to już trzeba kombinować na własną rękę. Tym bardziej cieszą książki takie jak ta.
Premiera debiutanckiej powieści Marty Krajewskiej już 30 marca!

piątek, 25 marca 2016

"Co ja pacze", czyli Mr Bond i czerwone majtki

Zaczęło się dość niewinnie: od natrafienia na, delikatnie rzecz ujmując, nietuzinkowe zdjęcie. Przedstawia ono długowłosego Seana Connery'ego w wysokich do połowy uda, skórzanych butach i czerwonych slipach, które w zasadzie stanowią jego jedyny ubiór (nie licząc dwóch pasów na naboje, skrzyżowanych na piersi). I, jak w przypadku wielu nietypowych obrazków, na jakie  można natknąć się w internecie, nie wnikałam zbytnio w sens tego zdjęcia, nadając mu status "dzieła mistrza fotoszopa" (pisownia celowa). Możecie sobie wyobrazić moje zdziwienie, gdy ponownie natrafiłam na wyżej wspomnianą fotografię w jednym z numerów magazynu "Smokopolitan", tylko tym razem, fotce towarzyszył tytuł bardzo szczególnego filmu. "Zardoz" jest jedną z bardziej ekstrawaganckich produkcji, które moglibyśmy zaliczyć do szeroko pojętego gatunku jakim jest fantastyka. No cóż, w sumie niewiele więcej trzeba było,żeby zmotywować mnie do jego obejrzenia. Kiedy okazało się, że mój Luby również się na niego czai, sprawa wydawała się przesądzona. Obejrzeliśmy. I powiem Wam, że tym, co najbardziej rzuca się w oczy jest fakt, że pochodzące z 1974 roku dzieło Johna Broomana wymyka się wszelkim możliwym konwencjom.
I właśnie o to zdjęcie tyle zachodu.

piątek, 18 marca 2016

Gargantuiczna antologia, czyli powiało chłodem geniuszom

W starożytnej Grecji mianem antologii określano zbiór drobnych utworów literackich, najczęściej epigramatów - dwuwierszy pisanych w formie aforyzmu. Samo słowo 'antologia' pochodzi z połączenia dwóch greckich wyrazów: anthos, oznaczającego kwiat, i czasownika lego - zbieram, co zebrane do kupy daje nam ni mniej ni więcej jak 'zbieranie kwiatów'. Podążając tym tokiem rozumowania, antologia byłaby "bukietem" wyselekcjonowanych "okazów", dobranych wyłącznie wedle gustu "zbierającego". I czyż tak nie jest? Słownik Języka Polskiego uzupełnia tę definicję o powiązanie utworów wspólną tematyką, gatunkiem literackim czy epoką, z wyróżnieniem różnorodności autorów. Patrząc po antologiach, które udało mi się zgromadzić w mojej prywatnej biblioteczce, w zasadzie wszystko się zgadza. No, może poza tą pierwotną "drobnością", ponieważ to w wielu przypadkach zostało zarzucone. Szczególnie kiedy pomyśli się o "Geniuszach fantastyki" - najnowszej antologii wydawnictwa Genius Creations, stworzonej z okazji drugiej rocznicy powstania wydawnictwa.

niedziela, 13 marca 2016

Naiwne aspiracje, czyli lista pani N.

Jeśli czytacie mojego bloga dość wnikliwie, zauważyliście, że raz na jakiś czas zdarza mi się wspominać panią N. - moją dawną nauczycielkę polskiego. Owym wspomnieniom zawsze towarzyszą jakieś tęskno-zachwycone epitet. Dzieje się tak głównie dlatego, że gdy zaczynam myśleć o pedagogu, który przez te wszystkie, szkolne lata miał na mnie największy wpływ, w głowie pojawia mi się obraz uśmiechniętej pani N. w długiej, ciemnej spódnicy, dopasowanym żakiecie i szczególnym, ale stylowym naszyjniku. To właśnie ona  starała się nie tylko przygotować nas do matury, którą wówczas pisało się pod klucz znany jedynie twórcom szalonych tematów, ale i zaszczepić pewną dozę miłości do literatury, a także wychować. Nawet nie wiecie, jak wówczas żałowałam, że lekcje polskiego nie trwały dłużej. Mogłam siedzieć i słuchać jej godzinami, ponieważ nie tyle co ciekawie prowadziła lekcje, ale po nich czułam się nieraz bogatsza, pełniejsza, choć odrobinę mądrzejsza. Mam też wrażenie, iż nie wpłynęła wyłącznie na mój gust czytelniczy czy umiejętność myślenia w trakcie lektury, ale też ukształtowała mą pseudo-pisarską drogę. Czasami, choć może to wydać się dość śmieszne, dostrzegam ją w trójbarwnych cieniach do powiek, które lubię nakładać na oczy, czy sposobie noszenia długich spódnic, które stopniowo zaczynam darzyć coraz większą estymą. Nie chodzi mi o dokładne naśladownictwo, ale o cień czegoś ulotnego, co wydaje się być znajome, ale nie wyłącznie moje. Jak mgnienie, iskra obcości w dobrze znanym wzorze.
Czasem, żeby wejść na właściwą drogę potrzebna jest pomoc odpowiedniej osoby.

wtorek, 8 marca 2016

"Jak ja nie lubię złych kontynuacji", czyli Aang vs Korra

W telewizji pojawia się coraz mniej dobrych animacji. I nie mam tu na myśli pełnometrażowych produkcji kinowych, jak choćby nagrodzone Oscarem "Inside Out", ponieważ twórcy tego typu filmów dobrze zdają sobie sprawę z tego, że prócz dzieci, w kinach pojawią się także towarzyszący im dorośli. Później całkiem prawdopodobne, że staną oni dużo większymi fanami filmu niż targetowi małoletni, ale to już zupełnie inna bajka. Myślę bardziej o odcinkowych animacjach, których fabuła rozciągała się na godziny oglądania, choć poszczególne epizody niekoniecznie musiały być ze sobą powiązane. Teraz, gdy będąc w domu zdarzy mi się czasami włączyć "kanał z bajkami", ze smutkiem przeskakuję dalej, bo z przykrością odkrywam, że nic z tego, co na nim puszczają, nie jest mnie w stanie zainteresować i to raczej nie dlatego, że nagle wydoroślałam. Po prostu współczesne produkcje CN czy Disney Chanel wydają mi się niedorzeczne. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość, w jednej ze współczesnych animacji się zakochałam i jej oglądanie wciąż raduje me, wciąż nie dorosłe serce. Niestety jej historia wiąże się też z największym, przynajmniej dla mnie, kontynuacyjnym rozczarowaniem ostatnich lat. Mówię o przygodach Aanga - ostatniego maga powietrza - i Korry, której popularności nie rozumiem.
Dziś odrobina dzielenia się frustracją na temat jednej kontynuacji.