czwartek, 27 listopada 2014

Animowana propaganda, czyli "Czarodzieje" przeciwko wojnie

Człowiek zazwyczaj chce dobrze. Po odkryciu w odmętach swej pamięci produkcji Fire and Ice, ja jako Mróz miałam w głowie szereg wpisów ratujących zapomniane animacje. Cel jakże szczytny, ponieważ liczyłam iż dzięki nim przywrócę komuś utracone wspomnienia z dzieciństwa. Pełna jak najlepszych intencji, zapominając jakie to szczególne miejsce jest nimi wybrukowane, sięgnęłam po film, który zaproponował mi Internet. Szukając informacji właśnie na temat Fire and Ice, każda wręcz strona sugerowała mi obejrzenie dodatkowo Wizards  z 1977 roku. Szczerze mówiąc, nie słyszałam o tym wcześniej. Żeby nie zepsuć sobie zabawy, unikałam wszelkich opisów fabuły, poza obietnicami "epickiego starcia pomiędzy magią a techniką". Brzmiało to na tyle dobrze, że nawet nie mogłam się doczekać seansu. W swój wolny wieczór, zaopatrzyłam się w solidne ilości herbaty, szczelnie opatuliłam kocem i pozwoliłam zabrać się na przygodę. I naprawdę nie wiem, czy dobrze zrobiłam, choć każde doświadczenie czegoś uczy.


Żadna pozytywna recenzja i aprobata internetu, nie przygotowała mnie na to, co zobaczyłam w trakcie oglądania tego filmu.

Świat przedstawiony w produkcji ma bardzo ciekawe pochodzenie. Ludzkość niemal wyginęła po globalnej wojnie atomowej. Ci, którzy przeżyli, zaczęli mutować, płodząc coraz bardziej pokraczne maszkary. Jednak Ziemia po wielu milionach lat w końcu zdołała się choć częściowo oczyścić, wydając na świat pokolenia elfów, wróżek i krasnali, żyjących w pokoju i w zgodzie z naturą, władających magią i unikających technologii jak ognia. Mimo to wciąż istnieją krainy skażone, gdzie degeneracja genów postępuje, a każda nowo narodzona istota wyglądała gorzej od poprzedniej. Tak czy siak nastały lata pokoju, do czasu gdy królowa wróżek urodziła dwóch synów: Avatara i Balckwolfa, tak różnych, ale i potężnych czarodziejów, że wojna pomiędzy nimi była nieunikniona. Fabuła filmu skupia się wokół ich ostatecznego starcia. Zadający się z mutantami Blackwolf chce całego świata dla siebie, dlatego zbiera artefakty technologii z przeszłości i tworzy uzbrojoną w karabiny armię monstrów, której główną siłą napędową jest stary projektor wyświetlający filmy propagandowe rodem z III Rzeszy. Jego brat tymczasem je, pali cygara, słucha rzewnego bluesa i szkoli cycatą, półnagą księżniczkę. Oczywiście w końcu też zbiera drużynę, która ma pokonać jego bliźniaka. W jej skład wchodzi wspomniana niewiasta, przeprogramowany robot-asasyn i znerwicowany "elf" wojownik. 


Portret rodzinny. Czyżby istniało jakieś pokrewieństwo z Golumem? Czyżby zaginiony tatuś?

Dałam szansę tej animacji, obejrzałam ją sumiennie do końca, ale w miarę upływu czasu było coraz gorzej. Fabuła coraz bardziej utykała i zamiast trochę wyhamować, gnała do niedopracowanego finiszu. Porównanie Blackwolfa do Hitera biło po oczach tak, że zrobiły mi się od tego sińce. Jakby ktoś nie skojarzył zielonych i bardzo charakterystycznych mundurów jego armii, to wszechobecne swastyki powinny już dość wyraźnie pozwolić na powiązanie pewnych faktów. A jakby tego było mało to mamy jeszcze wystąpienia Adolfa, tytułowanie Blackwolfa "Führerem" i używanie zwrotu "Sieg heil!" rozwiewa wszelkie nasze wątpliwości. Oczywiście gdyby widz okazał się skończonym idiotą to narrator nazywa głównego antagonistę "Hitler". Panie Bakshi, za kogo Pan uważa swoich widzów. Ja rozumiem, że film powstał w czasie negatywnych nastrojów związanych z rozpoczęciem działań wojennych w Wietnamie i twórcy chcieli wyrazić w ten sposób swój głośny protest, ale czy naprawdę nie można było tego zrobić w nieco bardziej subtelny sposób? Animacja ta była przeznaczona dla dorosłego widza, który w lot pojąłby wszelkie aluzje. Czarę goryczy przelała Gwiazda Dawida jak gdyby nigdy nic narysowana na "świńskim" (chyba) truchełku, zawieszonym w sali tronowej Blackwolfa. Poważnie?


Czarny charakter wygląda nieźle i dość mrocznie, w każdym razie lepiej od 

Cała mroczna strona świata jest jednak bardzo klimatyczna. Pełna niebezpiecznych i wywołujących lęk scenerii, choć zdecydowana większość potworów wygląda na wizje szalonego narkomana, zwidy wywołane "odlotem" twórców. Choć dzięki temu udało im się stworzyć coś naprawdę niepokojącego. Z drugiej strony, krainy elfów i wróżek są wręcz cukierkowo idealne. Pejzaże rodem z dobranocek są tak miękkie i kolorowe, że trudno wierzyć w ich realność. Niestety muzyka, jak dobra i wpadająca w ucho by nie była, momentami nie pasuje do scen odgrywających się na ekranie. Ponadto rotoscoping kuleje. Jak we Władcy Pierścieni, zastosowanie tej techniki do wprowadzenia postaci Upiorów Pierścienia czy orków, pozwoliło na pogłębienie uczucia grozy i lęku. W Wizards wywoływało głównie chaos, głównie ze względu na niezgodności fabularną prezentowanych istot z założeniami świata przedstawionego.


Straszliwi "zabójcy" Blackwolfa.

Fakt, antagonistyczna część filmu momentami trzyma jeszcze poziom, właśnie dzięki umiejętnie zbudowanemu nastrojowi grozy, tak bohaterowie pozytywni są delikatnie mówiąc irytujący. Wybuchowy i nieufny elf Weehawk, o zabójczym uśmiechu chomika wręcz natrętnie kojarzy mi się z Toudim z Gumisiów, choć akurat on jest najbardziej konkretną postacią z całej drużyny. Elinor w zasadzie tylko ładnie wygląda, dość intensywnie prezentując na ekranie swoje wdzięki. I wybaczylibyśmy jej to, gdyby na tym poprzestała, ale nie ponieważ musi się głupkowato śmiać i wpadać w tarapaty. Jednak największy zawód sprawia sam Avatar. Będąc najpotężniejszym magiem na Ziemi, swoją moc wykorzystuje głównie do tworzenia jedzenia. Przez cały film nie widzimy, żeby rzucił choć jeden porządny czar. W porządku, zgodziłabym się i na to, gdyby nadrabiał mądrością, obyciem, czymkolwiek. W swoich zielonych szatach i rudej brodzie przypomina bardziej leprekauna niż potężnego maga. Mógłby być słodki, uroczy, kochany, zabawny jak przystało na klimat "dobrej" krainy, z której pochodzi, ale taki też nie jest. Dla mnie jednak jest po prostu żałosny.


Taki obrazek bez wątpienia przyciąga wzrok

Mimo wszystkich wad, można by wiele wybaczyć tej animacji, choćby powołując się na sentyment do rysunkowych produkcji, gdyby miała dobre zakończenie. Jednak tu twórcy postanowili chyba pogrzebać swoje dzieło, sprawiając że poniekąd zaczęłam darzyć sympatią konkretnego Blackwolfa i rozumiejąc go, a grzebiąc zupełnie jakiekolwiek ciepłe uczucia jakimi można by darzyć jego brata, a nie o to im chyba chodziło. Jeszcze w trakcie napisów końcowych zastanawiałam się, czy aby nie stałam się celem jakiegoś wyrafinowanego dowcipu, gdyż tak bezsensownej ostatniej sceny dawno nie widziałam. Nawet podążając za iście marvelowskim odruchem, sprawdziłam, czy nie zostało coś pokazane po napisach. Nie zostało.


No i czy nie wygląda jak Toudi?

Czy to naprawdę taki zły film? Pewnie nie, szczególnie jeśli przeczyta się te wszystkie pozytywne recenzje, gwiazdki i plusy. Mnie się jednak nie podobał. Raz, że nie zaprezentowano pozytywnego bohatera, którego szczerze bym polubiła, a dwa poczułam się potraktowana nieco jak ktoś mało inteligentny. Ponadto zepsuto naprawdę dobry pomysł na fabułę i tego mi najbardziej szkoda. Nie będę zachęcać, czy odradzać Wam obejrzenia tego filmu. Proponowałaby rzucić okiem na jeszcze inne opinie i wtedy podjąć decyzje. Być może jest tak, że ta produkcja nieszczególnie trafiła w moje gusta, choć posiadała wszelkie elementy potrzebne do tego by to właśnie mi się spodobać. No nic to. Do przeczytania następnym razem.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz