poniedziałek, 20 lipca 2015

Świętokrzyskie wiedźmy i zbóje, czyli co mi się przydarzyło na Jagaconie

Swoją przygodę z konwentami zaczęłam z grubej rury, na swoje pierwsze uczestnictwo wybierając największą imprezę tego typu w Polsce - Pyrkon. Oczywiście z miejsca zachłysnęła się klimatem tego miejsca, ciesząc się, że w końcu znajduję się wśród ludzi, którzy myślą podobnie. Spotkania te były w pewien sposób uzależniające, i jak na dobry narkotyk przystało, chciałam ich więcej. Dlatego też, za każdym razem, gdy udało mi się odłożyć większą ilość gotówki, wyruszałam w Polskę, by ponownie poczuć to samo uniesienie i radość wynikłe z dzielenia wspólnych pasji. Tam już nie byłam "dziwna", tam byłam "swoja". Jednak zawsze towarzyszył mi jakiś wewnętrzny smutek wywołany myślą, że w moim mieście, w moim województwie nie ma konwentu. W pewnym momencie swego studenckiego życia usłyszałam o organizowanym w Suchedniowie Jagaconie, lecz było za późno na zmianę moich ówczesnych planów. Plując sobie w brodę niemiłosiernie, obiecywałam, że przyjadę w kolejnym roku. Nawet praktyki wakacyjne ustawiałam sobie na lipiec, żeby sierpień mieć wolny. A drugi Jagacon odbył się w lipcu... Ale jak to mawiają, do trzech razy sztuka. W tym roku z przyczyn finansowo-magisterskich nie mogłam być na Pyrkonie, lecz poskutkowało to tym silniejszym postanowieniem, że zaległości odbiję sobie na Jagaconie. No cóż, mój upór i cierpliwość zaczynają już być z lekka legendarne ;)


Wiem, że co poniektóre zdjęcia już widzieliście, ale jakoś nie chciało mi się polować na wszystkie cuda z aparatem. Wolałam chłonąć atmosferę konwentu :)

Impreza rozpoczęła się w piątek 17 lipca o godzinie 16:00, a zakończyła w niedzielę 19 lipca o 14:00. W tym czasie na uczestników czekało ponad 500 godzin programu, z czego część nawet całonocny, co zdarzało mi się obserwować na największych i najbardziej obleganych konwentach. Swoją podróż rozpoczęłam od przejazdu szynobusem z Kielc, co nawet nieszczególnie uszczupliło moje zasoby finansowe, mimo ewidentnego braku ulgi studenckiej. Tak po prawdzie to jazda autobusem po moim rodzinnym mieście byłaby droższa. Ze stacji do szkoły konwentowej prowadziła bardzo urocza, leśna dróżka oznaczona przez organizatorów białymi "wstążkami" (bardzo bym chciała wiedzieć, co tak twórczo pocięli). Nie sposób było zabłądzić, a osoby, dla których był to pierwszy zjazd w życiu (czy chociażby pierwszy raz w Suchedniowie), mogły to potraktować jako powitalny quest "By trafić na miejsce, przejdź przez las kierując się znakami". W zasadzie narzekać można było jedynie na odległość. Choć w Łodzi, z dworca do szkoły konwentowej jest jeszcze dalej. Przybywając do szkoły im. Henryka Sienkiewicza, niezwłocznie udałam się po swoją akredytacje, gdzie (kolejny plus małego, lokalnego konwentu) praktycznie nie stałam w kolejce. Jeszcze tylko szybki rzut okiem na Sleep Room, zostawienie bagaży i mogłam ruszać na wstępne oględziny miejsca. Co prawda niezbyt długie, gdyż o 17:00 rozpoczynała się moja pierwsza prelekcja, a po niej jakoś to wszystko poleciało.

Standardowo konwent okazał się dla mnie zbyt krótki, żeby ogarnąć wszystkie wspaniałości jakie przygotowali dla uczestników organizatorzy. Mnie jak zawsze dość mocno przyciągały prelekcje, w których w tym roku motywem przewodnim był horror i opowieści grozy. Dowiedziałam się więc jak wyglądały historie niesamowite przed Lovecraftem oraz gdzie w Polsce można się natknąć na nawiedzone miejsca. Osobiście najbardziej przypadł mi do gustu wykład zatytułowany "Kiedy fizyka zamienia się w magię", przypominający mi stare czasy dysput o bezzasadności podziału fantastyki na fantasy i science fiction. Prowadzący barwnie zilustrował najnowsze osiągnięcia techniki, odwołując się czarów jakie powinien mieć w zanadrzu każdy szanujący się mag. Była więc między innymi lewitacja, niewidzialność i nieśmiertelne fireballe. Uczestnicy panelu mogli nawet pobawić się niektórymi "magicznymi" przedmiotami. Nieco zawodu sprawiła mi prelekcja "Elementarz kryminału steampunkowego". Jakkolwiek oczytany i obeznany w temacie nie byłby prowadzący, to wałkowanie po raz kolejny sprawy Skórzanego Fartucha (alias Kuby Rozpruwacza), dla mnie było mocno zniechęcające. Tym bardziej, że skupiony na Anglii, zapomniał o francuskim prekursorze genialnych detektywów i naukowych metod śledczych - Eugeniuszu Franciszku Vidoq - postaci tyleż barwnej co naprawdę nietuzinkowej. Coś czuję, że kiedyś będę musiała zrobić podobną prelekcję po swojemu. Jak myślicie?


Takie zacne, ręcznie malowane koszulki można było nabyć na Jagaconie. Plus urzekła mnie ta wizytówka :) Zainteresowanych odsyłam na Śmiechowe Koszulki.

Dalej oczywiście były gry, konkursy, RPGi, LARPy, spotkania z wężami (żywymi, ślicznymi, jeden pyton chyba bardzo mnie polubił) i wszelkie możliwe tym podobne atrakcje okołokonwentowe. Jednak kiedy odkryłam w co zasobny jest kącik do czytania komiksów, wydzielony specjalnie dla miłośników powieści graficznych, w zasadzie mogłam już stamtąd nie wychodzić (szczególnie, że koncert Żywiołaka było tam doskonale słychać). Mogłam w końcu nadrobić "Zabójczy żart" i przypomnieć sobie "Arię". Kiedy jednak wygrzebałam 6 tomów "Lucyfera" przepadłam dla świata. Pewnie gdyby nie prelekcje nie wychodziłabym stamtąd przed końcem czytania. No i oczywiście nie mogę zapomnieć o niezwykle klimatycznym, nocnym oglądaniu "Kung Fury" z Knapikiem jako lektorem. Mimo że widziałam ten film już wcześniej z polskimi napisami, nic nie oddaje epickości polskiego tłumaczenia i oglądania projekcji w szerszym gronie.

Co do organizacji muszę przyznać, że nigdy nie czułam się tak personalnie potraktowanym prelegentem. Ogólnie jestem samowystarczalna i mało problemowa, a tu nie mogłam się wrażeniu, że twórcy konwentu, szczególnie koordynator bloku prelekcyjnego, chcieli żebym była jak najbardziej zadowolona (zupełnie jakbym była jakimś szalonym VIPem). I jak tu miałam nie być, skoro udało im się załatwić, żeby moja sobotnia prelekcja była o 19, a nie o 23. Dla mnie naprawdę robiło to różnicę. Oczywiście mogłabym ponarzekać na nieporządek jaki z czasem zapanował w toaletach, czy czasowe braki papieru, ale tak po prawdzie jako zapalona konwentowiczka (i niezwykle pragmatyczna kobieta) byłam przygotowana na podobne okoliczności. Jagacon jest imprezą masową (choć akurat w tym przypadku ta masa wynosiła tylko ok. 700 osób) i czasami nie sposób wszystkiego dopilnować. Poza tym i tak po wszystkim musieli sprzątnąć całą szkołę, czego serdecznie im współczuję, pamiętając chociażby stan jednej z toalet tuż przed moim wyjazdem. Poza tym nie ukrywam, że kupił mnie brak kolejek do pryszniców (co przypomina mi Falkon, gdzie był tylko jeden prysznic na calutki konwent) i gorąca woda lecąca z kranu (w tym miejscu wspominam lodowate strumienie z Pyrkonu). Po upalnym dniu nic się nie mogło równać z porządnym prysznicem.


Mówię Wam, skarby rozłożone wprost na stole.

Oczywiście w Sleep Roomie bywało duszno i niekiedy zalatywało specyficznymi zapaszkami, ale to dlatego że spali tam ludzie a na dworze panował niemiłosierny upał. W salach także nie było czym oddychać i słońce przeszkadzało w odbierze prezentacji, ale przecież nikt nie może odpowiadać za pogodę! Mamy w końcu lato, a 33 stopnie robią swoje. Jedynym na co tak naprawdę mogłabym narzekać, było zachowanie innych konwentowiczów. Byłam świadkiem, kiedy na jednej z prelekcji aż dwie osoby zwyczajnie odebrały telefony i najnormalniej w świecie rozmawiały w trakcie, gdy prowadzący próbował ich zagłuszyć. Ja wiem, że może się zdarzyć zapomnieć wyłączyć dźwięków (ja sama zapomniałam to zrobić na ostatniej prelekcji i jeszcze raz za to przepraszam swoich słuchaczy), że można nagle dostać ważny telefon, ale nie wyjść z sali tylko gadać przy wszystkich? W trakcie prelekcji? Wybaczcie moje pierniko-marudzenie, ale nie rozumiem tego. Już przemilczam szalone wrzaski w okolicy Sleep Roomu, bo stopery do uszu można kupić za dwa złote, ale sytuacja powyżej była dla mnie czystym chamstwem i brakiem szacunku dla osoby prowadzącego. Powiedziałam. Możecie mnie teraz nazywać zgrzybiałym piernikiem.

Głupio tak teraz nieco opowiedzieć o swoich prelekcjach, żeby nie wyjść na samochwałę, ale stwierdzam że bardzo dobrze mi się opowiadało na Jagaconie. Szczególnie dużo przyjemności sprawiła mi "Magia ziół" ponieważ udało mi się wciągnąć słuchaczy w rozmowę i wymienić doświadczeniami. Chyba najbardziej ucieszyły mnie trafne i konkretne pytania, ponieważ czułam, że zainteresowałam ludzi tematem i że chcą go pogłębić. A i strasznie dziękuję za przepis na pstrąga :) Jak go wypróbuję to dam znać :) Jeśli byliście na moich prelekcjach to napiszcie śmiało co Wam się podobało, a co nie. Pomożecie mi w ten sposób stać się jeszcze lepszą prelegentką.


Figurki, figurki, figurki!!! (bardzo twórczy podpis)

Stwierdzam, że dobrze czułam się na Jagaconie i doceniam urok tak kameralnej (w porównaniu do Pyrkonu) imprezy. Miło było dla odmiany już po pierwszym dniu kojarzyć twarze współkonwentowiczów, uśmiechać się do ludzi, którzy słuchali moich prelekcji i zaszyć się w Czytelni Komiksów, gdy miałam ochotę na chwilę wytchnienia. Czułam się jakbym była wśród dobrych znajomych nie tylko myślących podobnie jak ja, ale i szanujących te chwile, których potrzebowałam dla siebie. Wyjeżdżałam z poczuciem, że chciałabym tam wrócić, że chciałabym przywieźć im jeszcze inne, lepsze prelekcje, by móc znowu być blisko nich i opowiadać o tym co kocham.

2 komentarze:

  1. Świetnie, że wypad się udał, a przede wszystkim, że doładowałaś akumulatorki ;)
    Tradycyjnie zapraszam do siebie: fochzprzytupem.blogspot.com :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hmmm chyba lepiej pasowałoby określenie "Sformatowałam baterie" :P Foch z przytupem? brzmi nieźle :) muszę zajrzeć :)

      Usuń