wtorek, 12 kwietnia 2016

On z Łodzi, ona z Kielc, czyli nieporozumienia na tle lingwistycznym

Wielojęzykowość ludzi zamieszkujących Ziemię nie jest dla nikogo niczym dziwnym. Różnice językowe pomiędzy kontynentami czy całymi krajami również nie wzbudzają zbytnich emocji. Jest dla nas oczywiste, że jeśli wybierzemy się w podróż za granicę, możemy mieć problemy komunikacyjne, nie znając lokalnego narzecza. Schodki zaczynają się, gdy różnice w mowie pojawiają się w obrębie tego samego państwa. Dla nas standardowym przykładem może być rozmowa z Górala z Kaszubem czy Ślązaka z gorolem. O ile odwiedzając Katowice czy Podhale, byłabym przygotowana na trudności w porozumieniu się, jednak na "kwiatki" językowe w centrum naszego pięknego kraju nic nie było w stanie mnie przyszykować.
Dla wciąż niewtajemniczonych: jestem z Kielc, ale mieszkam w Łodzi.

Kiedy ponad pięć lat temu przybywałam do Łodzi, jak każdy świeżo upieczony student z innego miasta, musiałam przyswoić sobie pierwszą, bardzo ważną lekcję lingwistyczną: w Łodzi nie ma biletów miesięcznych; w Łodzi są 'migawki'. Wszystko zaczęło się od zasłyszanych na korytarzach uczelni urwanych zdań: "Kupiłeś migawkę?", "Wyrobiłeś migawkę?", "Ujeździłem się jak głupi za tą migawką!". Wychodziło na to, że wszyscy ją mieli, a samo jej posiadanie było wręcz niezbędne. Ba, nawet sama byłam jej właścicielką, choć dość długo nie zdawałam sobie z tego sprawy. Dla mnie był to po prostu 'miesięczny' i do tego brzydki, bo kieleckie były plastikowe i przy każdym kupnie dostawało się nowy, z klimatycznym obrazkiem. W liceum miałam koleżankę, której tak się podobały owe 'plastiki', że namiętnie je kolekcjonowała, wyłudzając zużyte bilety od kogo tylko się dało. Oczywiście nim skończyłam pierwszy rok studiów, Zarząd Transportu Miejskiego w Łodzi wprowadził nowe, kodowane elektronicznie 'migawki', na których jak nic wypisana jest ta swojska i oryginalna nazwa, charakterystyczna chyba tylko i wyłącznie dla tego regionu. Kto, kiedy i jak wpadł na pomysł, że długoterminowe bilety miejskie można określać tym samym słowem, co specyficzną część aparatu, nie mam zielonego pojęcia. Bo przecież nie chodziło o "mignięcie" nimi tuż przed oczami kontrolera, gdy ten obierze na cel nasz autobus, prawda? Nie mnie jednak słowo to zawsze wprowadzało mych rodziców w niejaką konsternację, kiedy za każdym razem musiałam tłumaczyć jego znaczenie (przynajmniej do momentu, kiedy zostałam poproszona o "mówienie po ludzku" i pilnowanie się, by w Kielcach używać frazy "bilet miesięczny").

Jestem kierowcą od kilku ładnych i jakby nie patrzeć, różne manewry autem nie stanowią dla mnie większego problemu. Kubicą w spódnicy może nie jestem, ale radze sobie na tyle, żeby rozróżniać poszczególne manewry po nazwach (sarkazm taki). Dlatego też nieco się zdziwiłam, kiedy podwożący mnie na uczelnie kolega zasugerował, że musi zrobić 'agrafkę' na najbliższym skrzyżowaniu. Agrafkę? Bóg mi światkiem, że pomyślałam o tym niezwykle prostym urządzeniu spinającym, które uratowało nie jedną sukienkę na balu. Widząc moją skonsternowaną minę, powtórzył słowo to wolniej, zupełnie jakbym wykazywała się niższym poziomem inteligencji niż przypuszczał, a potem wykonał manewr zawracania. Kiedy powiedziałam, iż w moim rodzinnym mieście, mówi się na to 'rybka', zwyczajnie zdębiał. "No jak rybka? Przecież to nie wygląda jak ryba! Ale za to jak najbardziej agrafkę przypomina". No cóż, trudno było odmówić logiki jego rozumowaniu, a ja dopiero wówczas zaczynałam rozumieć, że to nie pierwsze lingwistyczne nieporozumienie, jakie spotka mnie w tym mieście.
Kolejne zdjęcie z Łodzi, żebyście wiedzieli, że to miasto też potrafi być ładne. Na zdjęciu Pałac rodziny Poznańskich.

Swego czasu spotykałam się z całkiem sympatyczną grupą ludzi, która w wolnym czasie postanowiła się oddawać szlachetnej rywalizacji w starym stylu, spędzając długie godziny nad różnego rodzaju planszówkami czy karciankami. Zazwyczaj spotykaliśmy się w mieszkaniu jednego z nas, ale niekiedy nachodziła nas ochota na partyjkę czegoś na mieście. Razu pewnego mieliśmy z tym nieliche trudności ze znalezieniem dla siebie lokacji. Upatrzony pub był zamknięty, w dwóch kolejnych nie było miejsca, następny zaś miał za małe stoliki. W końcu samozwańczy lider naszej grupy stwierdził, że idziemy na 'placka'. W sumie pomyślałam, że jakieś dobre ciasto i herbata faktycznie poprawią nam humor tego dnia, więc skwapliwie przytaknęłam. Zorientowałam się, że coś jest nie tak, gdy wszyscy zaczęli wybierać składniki do pizzy, a wciąż gapiłam się w menu na stronę z ciastami. Oczywiście, by nie wyjść na idiotkę (skoro wszyscy wiedzieli o co chodzi, a ja nie, nie chciałam się zbłaźnić), szybko przytaknęłam na zaproponowaną mi pizze i piwo, przełykając dumę i swoją niewiedzę. Całe życie w moim domu, słowo 'placek' funkcjonowało jako synonim słodkiego ciasta. Uniwersalny synonim wszelkiego rodzaju makowców, tortów, karpatek i drożdżówek. Dlatego też będąc w Łodzi, za każdym razem popadam w pewne zakłopotanie, gdy zapraszają mnie na 'placka' (czyt. pizze), a ja za każdym razem myślę o czymś słodkim.

Z czasem okazało się też, że ta lingwistyczna zabawa działa w dwie strony i nie każdy Łodzianin jest wstanie zrozumieć mieszkankę świętokrzyskiego. W swoich od-domowych opowieściach zawsze zwracam uwagę na niezrównaną umiejętność mojego taty, jaką jest 'cynienie' barszczu i to nie byle jakiego. Na kilka dni przed Wielkanocą, czy też nawet w samą Wielką Sobotę, przeżywamy wręcz oblężenie przez wszystkich znajomych i sąsiadów, pragnących ugotować sobie tradycyjnego, białego barszczu. I każdy z nich wie, że kupny nie może się równać z tym 'ucynionym' przez mojego tatę. Kiedy próbowałam wytłumaczyć, co znaczy owo 'cynienie' miałam z tym pewien problem, ponieważ dla mnie stanowiło pojęcie podstawowe, słowo tak oczywiste, że nie wymagało definicji. Jednak na potrzeby mego Lubego ukułam coś takiego: 'cynić' słowo określające zespół czynności niezbędnych do wytworzenia zaczynu barszczowego, z którego potem gotuje się barszcz biały. I chociaż definicja ta okazała się być dla ludzi zadowalająca, jak dla mnie nie oddaje pełnego wydźwięku i nacechowania emocjonalnego słówka 'cynić'. Bo barszcz można cynić tylko w starej, kamionkowej garcynce, która odkąd pamiętam służyła tylko do tego jednego celu. Bo na cynienie składa się wybór odpowiedniej mąki, czosnku i przechowywanie w specjalnym miejscu w naszej kuchni, dopóki wszystkie składniki w magiczny sposób nie zmienią się w barszcz. Bo z cynieniem wiąże się próbowaniem "półsurowego", kwaskowego zaczynu i wyławianie ząbków czosnku starą łyżką cedzakową, a także z przelewaniem go do słoików po majonezie (kieleckim oczywiście). Więc sami widzicie jak ta niemal na kolanie napisana definicja jest niekompletna.
I taki mój kielecko-słowikowy widoczek na sam koniec. Kielce, Słowik, rzeka Bobrza.

Jakby teraz nie patrzeć w mój czerwony "kapownik" z pomysłami to nie byłby jeszcze koniec tych historii, jednak długość tego wpisu, powoli zaczyna osiągać niepokojące rozmiary, mocno zniechęcające do dalszego czytania, dlatego też pozwalam sobie zakończyć w tym miejscu. Możliwe, że jeśli Wam się spodoba, rozważę napisanie kontynuacji. W każdym razie zachęcam Was do podzielenia się z Waszymi przygodami lingwistycznymi i problemami w komunikacji z mieszkańcami różnych miast. Porównanie naszych doświadczeń może być fajną zabawą, szczególnie jeśli poszczególnym słówkom będą towarzyszyć ciekawe anegdotki. To jak? Zdarzyło Wam się kiedyś nie dogadać?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz