sobota, 1 lipca 2017

Pobawmy się w Boga, czyli rzecz o śląskiej antologii

Kiedy blogowanie zaczyna się robić poważne? W momencie gdy na widok podpisu pod mailem z prośbą o zrecenzowanie książki musisz przecierać oczy ze trzy razy (nie Krzyniu, to nie Martin, ale chyba przestanę się pukać w czoło za każdym razem jak będziesz to mówił). W każdym razie kiedy rozpoznajesz nazwisko i jesteś w stanie połączyć je z co najmniej kilkoma nagrodami Zajdla to znak, że coś się dzieje. Tak o to z ramienia Śląskiego Klubu Fantastyki napisała do mnie Anna Kańtoch z zapytaniem, czy nie zrecenzuję antologii wydawanej przez ich sekcje literacką. I jak miałam się nie zgodzić? Tym bardziej, że nazwa owej sekcji w subtelny sposób przypomniała mi, że obiecałam sobie relaks z twórczością Zelaznego. I choć wszelkie zbiory opowiadań same w sobie są trudne do zaopiniowania, postanowiłam się tym nie zrażać i tak o to "Zabawa w Boga" trafiła w moje łapki.
Zacne tło dla zacnego tytułu.

Na początku wita nas nieco krypna (najbliższy, polski odpowiednik słowa 'creepy') okładka, przywodząca mi na myśl wszystkie animacje Monty Pythona (które osobiście do tej pory uważam za ciarkogenne). Sama antologia ma przyjemny, "kieszonkowy" rozmiar nie obciąża zbytnio torebki, choć po kilku dniach folia z obwoluty zaczęła się już lekko zawijać. Wewnątrz wita przyjemnie zwarty tekst (nie sztucznie poszerzany jak w niektórych książkach) i ciesząca oko czcionka. Może tylko marginesy wewnętrzne są ciut za małe, ale to już kwestia gustu. Szybkie przekartkowanie antologii sprawiło, że wizualnie kojarzą mi się ze zbiorkami wydawanymi swego czasu przez Super Nową, ale to tylko takie moje czytelnicze zboczenia. Lepiej zajmijmy się stroną literacką.

Ostatnio przeprowadzam mały test dla, nazwijmy to, prac zbiorowych. W kilka dni po przeczytaniu całości wodzę oczami po spisie treści i próbuję dopasować tytuł do zapamiętanej treści. Jeśli wychodzi, że wiem o czym mówił tekst, zaliczam to autorowi na plus, nawet jeśli ogólne wrażenia są złe. A jeśli nie... no cóż, o nijakich opowiadaniach pisze się najgorzej, choć można to też zrzucić na galopującą sklerozę. I w zasadzie tego swoistego testu nie przeszła tylko jedna historia z antologii, a mianowicie "Warunek początkowy" Krystyny Chodorowskiej, co mnie w sumie zastanowiło. Samo opowiadanie w żaden sposób nie było złe. Nietuzinkowy pomysł, swoiście intrygujące śledztwo i przyjemna wizja przyszłości powinny zdecydowanie działać na korzyść opowieści. Po głębszym zastanowieniu, stwierdziłam jednak, ze mógł być to wynik mojego zagubienia będącego wynikiem niedoinformowania. Autorka bardzo skąpo wydzielała informacje o bohaterach, przez co wprowadzenie nowego elementu znienacka, jak chociażby ich nazwiska, wywoływało dysonans poznawczy, który przechodził dopiero po kilku akapitach. Pozostałe historie wywarły mniej lub bardziej niezatarte wrażenie.

Mocnym kopniakiem na początek był "Chirurg" Anny Hrycyszyn. Pomysł, rozprawa i otwarte zakończenie naprawdę dodały opowiadaniu uroku. Całość przypominała okrutnie przeinaczonego "Znachora", gdzie ludzie zamiast wstawić się za tytułowym medykiem, chcieli doprowadzić do jego linczu. Efekt końcowy robi wrażenie. "Kary i żywioły" Jesiona Kowala to moim zdaniem jeden z najlepszych tekstów tej antologii. Opowiedzenie na nowy Szekspirowskiej "Burzy" (czy też jej kontynuacji) w realiach polskiego bloku, było pomysłem szalonym, wręcz brawurowym, ale tak cudnym, że nie sposób się było nie zachwycić. "Korona Północy" Anny Askaldowicz jest smutnym dopowiedzeniem losów Ariadny i Dionizosa, opowiadającym o ciężkich zmaganiach się z nieśmiertelnością, w którą wkroczyła proza życia i zadawnione urazy. Poza tym jest to smutna opowieść o małej rodzinie i o przemijaniu warta zastanowienia.
Takie tam na tle lipcowego stosiku.

Kolejnym tekstem był po prostu uroczy "Kot z pudełka" Łukasza Fiema. Jednak gdyby nie futuryzm opowieści i drobne mutacje tytułowego pupila, byłaby to kolejna opowieść o życiu wyciągniętym z doła przez futrzaka. Nie mówię, że to źle, smuci mnie jedynie niewykorzystany motyw reinkarnacji, ledwie napomknięty w historii, który to mógłby się przyczynić do całkiem zacnego zwrotu akcji. Przynajmniej ja bym tak zrobiła zostawiając takie tropy. "Lek" Marty Potockiej z kolei przedstawia kolejną z przerażających wizji przyszłości, ale już nie związaną z żadną apokalipsą, ale z... Zbyt długim życiem. Fakt, że miałabym pracować w zawodzie do osiemdziesiątego roku życia, bo z łatwością dotrwam do setki, przeraża mnie bardziej niż konieczność radzenia sobie w którymkolwiek z postapokaliptycznych światów. Mieszkańcy domu starców z opowieści pani Potockiej bardziej przypominają mi żywe trupy niż statyści z jednego popularnego serialu. Z kolei "Marzenie Rotha" Małgorzaty Bienkowskiej również powinno przerażać, bo to w końcu triumf sztucznej inteligencji, manipulacja, te sprawy... Jednak napawa dziwnym optymizmem. Może my sami nie poczynimy tego kroku, który pozwoli nam skolonizować kosmos, ale może przyłożymy rękę do stworzenia czegoś, co nas do tego zmotywuje (zamiast planować na ten przykład globalną zagładę ludzkości).

"Mrok zabije wieloryba" Olgi Niziołek wymyka się nieco moim zmysłom poznawczym. Z jednej strony mamy logiczną historię, a z drugiej chaotyczny kolaż dziwności, przywodzący mi na myśl te rodzaje sztuki, której zwyczajnie nie rozumiem. "My eter" Alicji Tempłowicz (zupełnie nie wiem czemu mój mózg czytał ten tytuł po angielsku) pokazuje degrengoladę i upadek szlachty, tudzież warstwy rządzącej, która dar długiego życia przetracił na zbytnim dogadzaniu sobie. Czyżby kolejna przestroga przed dążeniem do wieczności? "Ordan" Magdaleny Czarneckiej to podróż na inną planetę, spotkanie z nowymi rasami, kosmiczna polityka i ten jeden niezwykły pierwiastek, który wszyscy chcą posiąść. Niby schemat znany i lubiany, ale opowiedziany z nutką świeżości, wart dalszego pociągnięcia. "Serce Vann" Karoliny Fedyk jest dla kontrastu historią pełną magii (czy też jej ostatków) i niezwykłego poświęcenia. Ponieważ ludzie, którzy sięgają po niemal boskie moce, nie liczą się z konsekwencjami, a w swej próżności nie wierzą, że ktoś mógłby im się przeciwstawić. Wciągająca opowieść z drugim dnem i dość niespodziewanym zakończeniem.

Na sam koniec pozostała mi "Wyliczanka" Agnieszki Zapart, która nosiłaby miano najlepszego tekstu w tym zbiorku, gdyby nie wrażenie nagłego urwania historii. Czegoś mi brakło po próbach wypicia naważonego przez bohaterów piwa. Może płynniejszego przejścia do rzeczywistości, uzupełnienia historii narratorki... Poza tym opowieść miała wszystko, co powinna mieć: dobry pomysł, sprawnie poprowadzoną fabułę, cudownie niepokojący klimat... Zwyczajnie brakło mi płynnego zakończenia. Niemniej jednak wciąż uważam go za jeden z lepszych tekstów tej antologii.
Miłym jest, kiedy wydawca napisze do Ciebie słówko lub dwa

W tym momencie bardzo bym chciała zostawić Was samych z wyciąganiem wniosków z tego co napisałam, ale mój wewnętrzny krytyk nie pozwala mi na tego rodzaju lenistwo powtarzając upartym głosem (w jakiś dziwny sposób przypominającym moją polonistkę z liceum) "Tekst musi mieć początek, rozwinięcie i zakończenie". Zatem oto i ono. Antologia "Zabawa w Boga" jest dobrym i różnorodnym zbiorem. Jednakże owa różnorodność jest równocześnie wadą i zaletą tego tytułu. Z jednej strony na pewno znajdziecie w niej teksty, które Wam się spodobają, czemu trudno się dziwić, skoro tworzą ją ludzie znający się na pisaniu. Z drugiej jednak w tak zróżnicowanym zbiorze istnieje spore prawdopodobieństwo, iż przynajmniej jedno z opowiadań nie przypadnie Wam do gustu, ale czy warto przekreślać przez to całkiem zacną książkę? Nie sądzę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz