środa, 17 grudnia 2014

sherlock@holmes.uk, czyli nie samą fantastyką żyje człowiek

Jak na pewno zdążyliście się już zorientować, uwielbiam fantastykę. Interesuję się nią już tak długo, iż czasami mam wrażenie, że tak było od zawsze. Jest to jednak tylko złudzenie, ponieważ na kilka lat przed tym jak pokochałam smoki i spółkę, zaczytywałam się w powieściach detektywistycznych wszelkiego sortu, ze szczególnym uwzględnieniem tych "młodzieżowych". Za przykład mogę podać tu choćby serię o "Trzech detektywach" sygnowaną nazwiskiem Alfreda Hitchcocka, czy jej polski odpowiednik, opisujący przygody Marty Patton. Oczywiście nie zapomniałam także o klasykach jak Doyle, Chirstie czy Chmielewska. Moja sympatia do kryminałów najbardziej uwypukliła się w liceum, kiedy to z powodu braku sensownego tematu z fantastyki, przygotowałam na ustny polski prezentację pod tytułem "Kryminał jako gra z czytelnikiem", zadziwiając tym samym swoich znajomych. Do tej pory lubię sobie przeczytać coś w tym stylu, kiedy odczuwam szczególne przesycenie magią i niezwykłością. Wówczas nie ma nic lepszego niż twardo stąpający po ziemi, rzeczywisty aż do bólu funkcjonariusz policji, który musi rozwiązać jakąś wyjątkowo skomplikowaną zagadkę. Oczywiście, każda tego typu sympatia musi mieć swój początek. Moja zaczęła się od starego serialu "Przygody Sherlocka Holmesa", który oglądałam z tatą w dzieciństwie. Współcześnie, ta już sztandarowa postać, doczekała się dwóch, niezwykle nowoczesnych interpretacji, o których postanowiłam opowiedzieć, ponieważ Charlie (bardzo dobry kolega ze studiów) podczas naszej ostatniej rozmowy, nie miał pojęcia o czym do niego mówię.


Tekst dostępny na stronie portalu Gavran

sobota, 13 grudnia 2014

"Krull" może być tylko jeden, czyli grzebania w pamięci ciąg dalszy

Odświeżanie staroci, głównie takich pamiętanych z dzieciństwa, niesie ze sobą wiele niepokojów, szczególnie związanych z uczuciem zawodu. Zawsze istnieje obawa, iż oglądanie ich bardziej świadomie, z większą wiedzą i doświadczeniem, spowoduje głębokie rozczarowanie. Być może dzieje się tak dlatego, że razem z pojedynczymi kadrami, nie zapomnieliśmy także pozytywnych uczuć jakie im towarzyszyły. Wrażeń szczerych, radosnych i niewinnych, jakie odczuwać może tylko dziecko, przez co takim "antykom" stawiamy zbyt duże wymagania. Nie raz czułam rozgoryczenie, gdy widma przeszłości okazywały się barwniejsze, piękniejsze niż były w rzeczywistości. Jednak mały Mróz w mojej głowie nigdy nie zaprzestaje szukania. Czasem, wśród mocno wyidealizowanych wspomnień, trafia się perełka. Scena czy fakt prowadzące do dzieła wywołującego niedowierzanie i czystą euforię. Tak było i w tym przypadku. Pamiętałam cyklopa, którego przodkowie poświęcili drugie oko za dar widzenia przyszłości, a w zamian otrzymali tylko znajomość dnia własnej śmierci. Zachowałam też w pamięci obraz latającej broni z pięcioma ostrzami. Te ślady pozwoliły mi na wygrzebanie informacji, iż chodzi o film "Krull" z 1983 roku, a ponieważ odkryłam tytuł, nic nie stało mi na przeszkodzie, by obejrzeć go raz jeszcze.


Ta podróż w odmęty pamięci była warta każdej sekundy spędzonej na oglądaniu tego filmu.

wtorek, 9 grudnia 2014

Moshi, moshi neko, czyli Mróz w świecie anime

Jak mogliście się zorientować po jednym ze starych wpisów, ja jako Mróz, oglądam nową "Salior Moon"  i nie mogę przestać się nią zachwycać. Szczególnie wtedy, gdy Bunny zachowuje się jak na dzielną wojowniczkę przystało, tak że nawet Mamoru się dziwi. Choć to konkretne anime oglądam sama i to z własnej nieprzymuszonej woli, moje wkraczanie do świata japońskich kreskówek wcale się nie skończyło. Słońce i gwiazdy mojego życia sukcesywnie ogląda ze mną kolejne, jego zdaniem najciekawsze serie. Ostatnio zmotywował mnie do przeczytania kilku mang, ale o tym opowiem kiedy indziej. Po paru tytułach, które wywoływały dość intensywne przeżycia, a myślę tu głównie o "Full Metal Alchemist", w trakcie którego musiałam prosić o pauzowanie seansu oraz "Helsingu", gdzie krew lała się całymi kaskadami, potrzebowałam czegoś lżejszego, przyjemniejszego i dużo bardziej przyjaznego. Oczywiście mój drogi Khal jak zawsze okazał się niezawodny i przyszedł do mnie z serialem spełniającym wszystkie te warunki. Ja natomiast po raz pierwszy poczułam żal, że historia opowiedziana w anime nie ciągnie jeszcze przynajmniej przez jeden sezon. Mówię tu o niezwykle pozytywnej serii "Azumanga Daioh", którą dane mi było obejrzeć, dokładnie w momencie, kiedy jej potrzebowałam. 


Naprawdę mi szkoda, że się skończyło, głównie dlatego, że przywiązałam się do głównych bohaterek. A tu macie grafikę, która choć częściowo oddaje istotę serii.

piątek, 5 grudnia 2014

Filozofia bąbelka na Wyparce

Jak mogliście się zorientować z moich mniej lub bardziej osobistych wpisów, ja jako Mróz ciągle studiuję i to bardzo adekwatny do mych zainteresowań kierunek zwany "farmacją". Dla tych, którzy nie wiedzieli, a śledzą w miarę na bieżąco "Powiało Chłodem" może być to mimo wszystko nie lada zaskoczenie połączone z niedowierzaniem. W takich chwilach przypomina mi się sytuacja z tegorocznego Falkonu, gdy po zakończonej prelekcji o smokach podszedł do mnie jeden z widzów i z niemałą konsternacją ni to zapytał ni stwierdził "Jesteś więc studentką farmacji z Kielc, która mówi o smokach (?)" Ja, z wrodzonym poczuciem humoru stwierdziłam, iż ludzie na uczelni podobnie na to reagują. Mnie jednak zadziwia fakt, iż dla większości osób farmacja i fantastyka wydają się być zupełnie nieprzystające do siebie. A nic bardziej mylnego. Tak na dobrą sprawę, gdy pozbędziemy się wzorów chemicznych i naukowego bełkotu, zostają nam całkiem silne, alchemiczne podwaliny. Ponieważ ja jako Mróz osiągnęłam już stosowny wiek predysponujący mnie do ukończenia mojej drogiej uczelni, postanowiłam swoje magistranckie ścieżki związać z zakładem zajmującym się szeroko pojętym zielarstwem. Tam, wprowadzona w jego sekretne laboratoria, warzę tajemnicze dekokty. Jakkolwiek ciekawie by to nie brzmiało, na obecną chwilę polega na pilnowaniu, przeze mnie jak Mroza, herbacianie pachnącego wywaru. Mimo iż wówczas, moje bystre spojrzenie ciągle omiata dziwne urządzenie zwane Wyparką, a szlachetny tyłek spoczywa na krześle to umysł nigdy nie próżnuje. W ten właśnie sposób narodziła się Filozofia bąbelka, którą za raz będziecie mogli przeczytać.


I kto by pomyślał, że taki bąbelek może mieć swoją własną filozofie? Pewnie ktoś, kto gapił się na nie przez kilka ładnych godzin :p

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Ideał sięgnął bruku, czyli ludzkie oblicze Króla Artura

Są książki ciekawe, czytane z przyjemnością, gdzie wręcz delektujemy się każdym słowem w min zawartym. Są książki epickie i tak wciągające, że zapominamy o Bożym świecie, woluminy przez które wyłączamy się z istnienia, ale i tak żyjemy pełniej, dostatniej, prawdziwiej. Są książki mądre, zmieniające nasze podejście do świata, pomagające w mentalnej ewolucji, kształtujące nas na wartościowych ludzi. Są książki ciężkie, przez które przebrnięcie wymaga niesamowitego skupienia, ale wywołujące dumę, gdy dobrniemy do ostatniej strony. Są książki lekkie i przyjemne i takie, do których za żadne skarby Ziemi nie potrafimy się przekonać, a jednak każda z nich wnosi coś pozytywnego do naszej rzeczywistości. Są też takie książki, do których trzeba dojrzeć, aby docenić ich prawdziwą wartość. Tomy zawodzące po pierwszych stronach, gdyż opisują historię nie tak, jak chcielibyśmy ją widzieć, niedoceniane czytadła, zbyt długo kurzące się na półce, czekające na chwilę swojej świetności i zrozumienia. Wstyd się przyznać, ale i ja jako Mróz, porzuciłam kiedyś czytaną książkę w połowie, tylko dlatego, że nie podobało mi się jak autor ocenił głównego bohatera. Czułam, że to dobra lektura, ale wówczas nie mogłam się przemóc. Po latach wróciłam do niej, dojrzalsza, bardziej obiektywna i tak mi się spodobała, że zaczęłam pochłaniać kolejne rozdziały nawet na wykładach. Mowa o "Trylogii arturiańskiej" Bernarda Cornwella, o której to będzie dzisiejszy wpis.


Ponieważ są książki, które przeczytane tylko we właściwym czasie, zostają najlepiej zrozumiane.