wtorek, 25 sierpnia 2015

"As you wish", czyli szukamy narzeczonej dla księcia

Jak każda mała dziewczyna, mimo moich nieco chłopięcych zainteresowań, przechodziłam okres fascynacji ideą "prawdziwej miłości", romantycznego uczucia i tego jedynego, który straci dla mnie głowę od pierwszego wejrzenia. No cóż, Pan Bóg sprawił, że urodziłam się kobietą z całą gamą wad i zalet przynależnych do tej płci, więc i mi zdarzało się niegdyś myśleć o "księciu z bajki". Gusta te zostały na szczęście zweryfikowane przez etap dorastania i jedyną, cudowną i niepowtarzalną panią N. - moją nauczycielkę od polskiego, która wytłumaczyła, że "miłość romantyczna" oznacza tyle co miłość z romansu, ale tego klasycznego, średniowiecznego, gdzie wszyscy giną, zamiast żyć długo i szczęśliwie (a o kochanej pani N. będę musiała Wam jeszcze kiedyś opowiedzieć). Nie mniej jednak z tego okresu niewinności myśli pozostał mi pewien sentyment do szczególnego filmu. Dziś zaliczany jest do klasycznych, starych produkcji fantasy ze sporym, awanturniczym zacięciem i nutką komedii w scenariuszu. I co ciekawe, jest to jeden z tych nielicznych przypadków, kiedy wolę ekranizację od powieści, na podstawie której powstała.


Dokładnie. Mówię o filmie "The Princes Bride" (pol. "Narzeczona dla księcia"). Jeśli nie kojarzycie tytułu, ten, moim zdaniem cudowny plakat, niewiele Wam pomoże, ale kolejne na pewno Wam wszystko rozjaśnią, o ile oglądaliście ten film.

Akcja zaczyna się od sceny, w której chorego Wnuczka odwiedza jego Dziadek (choć dla mnie zawsze był to po prostu Porucznik Columbo) i zaczyna mu czytać książkę, która jest w ich rodzinie od pokoleń. Wówczas w magiczny sposób fabuła ożywa i przenosi nas do dalekiej krainy Floren, gdzie na małej farmie mieszka piękna Buttercup wraz ze swym parobkiem Westley'em. Specyfiką kontaktów tej pary, jest zdanie "As you wish", które on wypowiada za każdym razem, gdy usłyszy od niej rozkaz ("Parobku, zrób to! Parobku zrób tamto!" Ogólnie koszmarna baba. Nie wiem, co on w niej widział). Pewnego dnia Buttercup orientuje się jednak, że mówiąc "As you wish", on tak naprawdę myśli "I love you" i też się w nim zakochuje. Długo nie cieszą się swym szczęściem, ponieważ Westley postanawia wyruszyć w świat, by zdobyć majątek i móc się ożenić ze swoją ukochaną. Niestety, na statek na którym płyną, napadł Straszliwy pirat Roberts, słynący z tego, że nikogo nie pozostawia żywego. Rozpacz Buttercup nie miała końca, ale po pięciu latach w końcu zgodziła się wyjść za księcia Humperdincka, który wkrótce miał objąć tron. Kiedy dziewczyna zostaje porwana przez trzech opryszków: Vizziniego, Fezzika i Inigo Montoy'ę, wtedy naprawdę zaczyna się dziać.

Cały film utrzymany jest w nierealnym i mocno baśniowym klimacie, co tylko potęgują "powroty do rzeczywistości" wywołane przez niespokojne komentarze Wnuczka (szczególnie, gdy przychodzi czas na scenę całowania). Teraz, jako dojrzała hmm "znawczyni" szeroko pojętej fantastyki, widzę jak mało jest w fabule elementów niezwykłości (smoki, magia, te sprawy) i jak bardzo inne rzeczy przyczyniły się do powstania tego nieco nierzeczywistego obrazu. W szczególności muzyka Marka Knopfera, za którą film ten został nominowany do Oscara. Do tego mamy jeszcze epickie pojedynki na szpady, pokazy siły, popisy sprytu, niebotyczne intrygi, nienawiść, zemstę, pościgi, ucieczki, kłamstwa... a wszystko to balansujące na granicy prawdziwości. Dorosły widz, dostrzega tę przesadę, niedorzeczność zachowań postaci, którą tak po prawdzie można nazwać głupotą, ale co z tego. Dziecko patrzy na to inaczej i kiedy człowiek ogląda ten film, na powrót staje się właśnie dzieckiem. Leży w łóżku, chory i słucha opowieści dziadka. I chyba to jest w nim najpiękniejsze. Że mimo upływu lat, rozwojowi efektów specjalnych, czy doskonałości niuansów fabularnych, ta produkcja wciąż czyni z widza dziecko wierzące w prawdziwą miłość, zawsze zwyciężające dobro i czary. Dlatego właśnie, gdy zupełnym przypadkiem, w jedynym kieleckim antykwariacie, do którego niemal nigdy nie zaglądałam, znalazłam książkę Williama Goldmanan "Narzeczona księcia", zwyczajnie musiałam ją mieć.


Zupełnie nie rozumiem dlaczego na polskiej wikipedii napisali, że to "pastisz kina fantasy"...

Możecie więc sobie wyobrazić moje szczęście i niedowierzanie w odkryciu na półce małej perełki wspomnień z dzieciństwa. Bo skoro film tak mi się podobał, książka musi przecież być lepsza! I nie zmieni tego koszmarna okładka pierwszego wydania z 1995 roku, sygnowanego jeszcze znaczkiem "Nowej Fantastyki", jakim uraczyło nas Prószyński i S-ka. W wypiekami wpatrywałam się w kolejne literki, by za raz na początku dowiedzieć się, że wytłuszczony na okładce William Goldman, tylko hmm zredagował(?), poprawił (?), wybrał fragmenty (?) właściwej powieści autorstwa S. Morgensterna. A to dlatego, że zawsze w takiej formie czytał mu ją jego ojciec i, jak się z czasem okazało, omijał najnudniejsze fragmenty. A z tego co autor piszę, było ich sporo. Dlatego też postanowił nieco zmodyfikować swoją ulubioną powieść z dzieciństwa, tak by wszyscy mogli ją pokochać, tak jak on. Niestety, opatrzył ją przy tym nie raz zabawnymi, a nieraz bardzo irytującymi komentarzami w nawiasach, od których aż roi się na stronach. Jednak najgorszą rzeczą jaką mógł zrobić, było zdradzenie właściwego zakończenia tej historii, które nagle zupełnie odzierało ją z magii. Wiem, że pozostawiło wiele możliwości, ale naprawdę mógł pan, panie Goldman, zakończyć ją te pół strony wcześniej. Wcale bym się nie pogniewała.

I właśnie głównie przez to zakończenie, wolę film od powieści, mimo że przedstawia ona kilka wątków, zupełnie pominiętych w filmie. Mam tu na myśli kompletną historię Inigo i Fezzika, jeszcze bardziej okrutną naturę księcia Humperdicka, czy powody, dla których moglibyśmy w końcu polubić Buttercup. Bardzo spodobał mi się fakt, że w ekranizacji zachowali oryginalne wstawki autora, jako dialogi dziadka i wnuka, będące jego prawdziwymi rozmowami z ojcem, który jako pierwszy pokazał i przeczytał mu "Narzeczoną księcia". Poza tym, samą książkę jeszcze bardziej odbiera się jako baśń niż sam film. Widać dokładnie na czym wzorowali się autorzy scenariusza próbując oddać ten niepowtarzalny klimat niemożliwości. Samą powieść nie czyta się tak, jak inne dzieła tego typu. Choć może być to wynik sugestii wywołanej filmem, miałam wrażenie jakbym nie czytała jej sama, tylko słuchała. Rozumiecie o co mi chodzi? Są takie niuanse języka, które pozwalają nam rozróżnić, czy dany tekst miał istnieć bardziej w formie pisanej, czy też mówionej. Tu znów wtrącę słowa pani N., która twierdziła, że piszę tak jakbym mówiła. I właśnie tak odbieram tę książkę.


Po lewej okładka polskiego wydania, a po prawej po stokroć lepsza, amerykańska wersja.

Wiem, że popełniam teraz straszne świętokradztwo, niegodne miłośnika książek, ale naprawdę wolę tę starą ekranizacje 1987 roku. To właśnie ona sprawiła, że w każdej chwili potrafię przywołać z pamięci "Nazywam się Inigo Montoya. Zabiłeś mego ojca. Gotuj się na śmierć" i uściskam każdego, kto zrozumie, dlaczego się tak cieszę widząc te słowa. Samą powieść odebrałam bardziej jako ciekawostkę, uzupełnienie historii, którą przecież i tak już lubiłam. Nie mogłam też wyjść z zachwytu nad faktem, naprawdę dużej wierności "oryginałowi". Każde cięcie scenarzystów uznałam za zasadne i nie wpływające zbytnio na odbiór całości. Papierowa wersja "Narzeczonej księcia" jest poniekąd mroczniejsza, pełniejsza i bardziej potrafi zadowolić dorosłego czytelnika niż jej filmowy odpowiednik, ale wciąż jest pełna nierealności tak doskonale znanej z jej ekranizacji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz