czwartek, 10 sierpnia 2017

Fantastycznie chłodna prasówka - Smokopolitan nr 8

Konwent, konwent i po konwencie. I, jakby nie patrzeć, trzeba dość szybko wrócić do zwykłej rzeczywistości, spróbować ogarnąć się życiowo i dalej tak pięknie działać jak w zeszłym miesiącu. Nieco utrudnia to brak wolnego, ale czego się dla swojego kochanego bloga nie robi. Tym bardziej, że są rzeczy, które napisać trzeba. Haniebnie odkryłam, że mimo posiadania i chwalenia się ósmym już numerem Smokopolitan, jego recenzja zaginęła gdzieś w mrokach dziejów. A tak się zwyczajnie nie godzi. Dziewiąty numer za raz wyskoczy do kupienia, jeszcze trochę a wrześniowa NF się pojawi, a Fantom wciąż grzecznie czeka na swoją kolej, więc znów zagęści się od fantastycznych prasówek. Trzeba by to po ludzku jakoś rozdzielić. Zatem zamiast brać się za recenzję kolejnej książki, pozwalam sobie napisać co nie co o najnowszym (póki co) Smoko. Nie ukrywam, że jest to także podyktowane faktem posiadania w owym numerze własnego artykułu. Wiem, prywata. A co?
Nie ma to jak robienie zdjęć o 22 i to jeszcze mydelniczką. Dobrze, że jest myszka do pomocy.

Ósmy Smokopolitan wita nas ponad setką stron i pewną dozą oszczędności, jak chociażby umieszczeniem spisu treści na wewnętrznej stronie okładki. Ale co poradzić, kiedy magazyn uparcie chce się rozrastać, a nadal kosztuje raptem pięć złotych. Motywem przewodnim numeru jest "Fantastyka made in Poland", dlatego też na okładce (zachwycająco dobrej w tym wydaniu) możemy dostrzec słowiańskiego woja, stawiającego czoła żmjowi. A przynajmniej tak to wygląda w mojej interpretacji. Jednak mimo zachwytu jej stroną wizualną, nie mogę się nie przyczepić do faktu, że jest na niej wymieniona Marianna Szygoń, której tekstu, mimo kilkukrotnego przewertowania stron w numerze, zwyczajnie nie znalazłam. I teraz mam zagwozdkę: to tekst wypadł, czy nazwisko niespodziewane wskoczyło w sekcję okładkową? Ot moje czepialstwo na porządku dziennym. Przejdźmy jednak do treści.

Na dobry początek wita nas rozmowa Piotra Górskiego z Martą Krajewską, Pawłem Majką i Radkiem Rakiem odnośnie specyfiki klimatu jaki daje książkom umieszczenie ich akcji w wiejskich realiach. Dyskusja żywa, ciekawa i pełna nietuzinkowych spostrzeżeń zachęca nie tyle do przetestowania swojskiej fantastyki, ale i poeksperymentowania z tym tematem we własnym zakresie. Jest nisza debiutanci! Kolejnym bardzo dobrym tekstem jest "Imperium Jakośtambędzie" Michała Szymańskiego, w którym autor bawi się mitem Imperium Lechickiego i dość mocno puszczając wodze fantazji, podsuwa różne role Polski i Polaków w alternatywnych pisarskich rzeczywistościach. Świetna zabawa konwencją pozwala pokazać jak wiele jest jeszcze nie wykorzystanych pomysłów, w których można ukryć nieco sarkastyczno-ironicznego ducha patriotyzmu. Z kolei Artur Olchowy barwnie opowiada o diabłach mazurskich, przytaczając co ciekawsze opowieści z nimi związane. Czytając natomiast "Smoki polskie..." wręcz boleśnie odczuwam brak bibliografii.
Taki uroczy widok aż szkoda pomijać.

Przechodzimy teraz do rzeczy najważniejszej, czyli opowiadań. "Wtorki z Molakeszem Niszczycielem" Megan Grey są najzwyczajniej na świecie przeuroczym tekstem, o ognistym demonie, który emeryturę spędza w raczej chłodnych, małomiasteczkowych warunkach. Czarowny klimat opowieści, podszyty czarnym humorem zdecydowanie niweluje zakończenie, co nie zmienia faktu, że czegoś takiego żaden czytelnik by się nie spodziewał. Nie po małomiasteczkowej sielance. Jednakże nie obniża to wcale walorów samego tekstu, a wręcz przeciwnie podnosi je. "Blizn" Justyny Lech nie polecam osobom panicznie bojącym się pająków. Opowiadanie może być dla nich zbyt plastyczne i niepokojące. Dodatkowo poruszenie kwestii manipulacji rzeczywistością przez wielkie korporacje w celu wyzyskania nieprzystosowanych do życia geniuszy, wydało mi się strzałem w dziesiątkę. Ponadto otwarte zakończenie nie pozwala nam jednoznacznie określić, czy bohaterowi udało się wyrwać z pułapki czy też nie, co zdecydowanie podnosi wartość tekstu. "Sprawa Wekmana" Katarzyny Rupiewicz jest jedną z tych historii, które na pierwszy rzut oka nie są tym, czym się wydają. Z początku dogłębnie porusza problem stygmatyzacji chorobą, na którą w zasadzie nie ma lekarstwa, mimo że cierpi na nią coraz większy odsetek populacji (głównie europejskiej). Dopiero ostatnie akapity zdradzają nam, z czym tak naprawdę wiąże się przypadłość ukryta za enigmatycznym skrótem TFH, i jaki jest jedyny rodzaj pokarmu, nadający się do podawania chorym. Tym samym budowane przez poprzednie strony współczucie i poczucie niesprawiedliwości dla tak jawnej dyskryminacji wobec cierpiących na TFH, momentalnie przeradza się w przerażenie, spotęgowane groźbą, iż za trzydzieści lat to zdrowi będą w mniejszości. Nie mniej to właśnie samo zakończenie sprawia, że cały tekst odbiera się jako mocny.

Tymczasem "Oko cyklonu" Pawła Majki smuci brakiem krótkiego podsumowania poprzednich części. Powoli zaczynam dochodzić do wniosku, że całość zrecenzuje jak już przestanie się ukazywać, bo tak po prawdzie gubię się w tych wszystkich częściach pojawiających się raz na dwa-trzy miesiące. Tekst "Fandom większy w środku" Magdaleny Stanowskiej pozwala lepiej spojrzeć na ten nietuzinkowy organizm jakim są polscy fani Doctora Who. Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że uwidacznia się u nich jedna z naszych narodowych specjalności, a mianowicie radzenia sobie, gdy nic nie ma. Czytając o niemal słyszałam w głowie jeden z PRLowskich mitów mówiący, że mimo iż nic nie było, każdy wszystko miał i dokładnie tak odbieram polskich fanów Doktora. Telewizja ich nie kocha, nieregularnie puszczając tylko kilka wybiórczych odcinków, gadżetów u nas jak na lekarstwo, a do słuchowisk czy innych dobroci pozaserialowych dostęp jest znacznie utrudniony. Na szczęście ruszył Whomanikon powoli pozwalający poczuć się fanom większą wspólnotą, jak i zwiększyć dostęp do gadżetów. Ale i bez niego ludzie działali, co obrazuje chyba najbardziej niesamowita akcja, jaką wydaje mi się Wędrujący Dalek. Sam tekst pogłębia moją ochotę na zapoznanie się przynajmniej z najnowszymi odsłonami przygód Doctora. Z kolei felieton Magdaleny Kucenty, dotyczący serialowo-kinowego postrzegania hakerów, jest okraszonym barwnym komentarzem przeglądem najczęstszych błędów w przedstawianiu tej specyficznej grupy miłośników kodowania. Bo czyż nie wystarczy uderzać w przypadkowe klawisze by włamać się do tajnej bazy Pentagonu? Pomacanie kilku wirtualnych ikonek pozwala rozbroić bombę, a wirus stworzony na Ziemi bez problemu rozwali system obcych? Przecież dla hakera z prawdziwego zdarzenia to nic trudnego! By poznać więcej kinowych grzeszków, zapraszam do lektury tekstu.
Nie, wcale nie ma się czego bać.

W ogólnym rozrachunku dostajemy dobrze zrobiony numer o zachwycającej okładce (tak, to zdecydowanie moja ulubiona). Fakt, żaden z tekstów nie porywa za serce i nie każe krzyczeć "Mistrzu ucz", ale każdy z osobna stanowi świetną rozrywkę i pigułkę fandomowej wiedzy, jaką można łatwo i przyjemnie przyswoić. Opowiadania są dobre, trzymają wysoki poziom, i co niezwykle cieszy, zaczynają się też pojawiać zagraniczni autorzy. Jak na inicjatywę fanowską, w dużej mierze tworzoną w wolnym czasie i przy pomocy zapalonych czytelników Smokopolitan jest naprawdę wyjątkowym magazynem, który warto wspierać i polecać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz