środa, 2 sierpnia 2017

Kup Pani alpakę, czyli Jagacon 2017

Projekt Jagacon, z którym bawiłam się od miesiąca (tak po prawdzie było to znacznie, znacznie dłużej), wypadałoby zamknąć jakimś zgrabnym podsumowaniem. Oczywiście w recenzjach nie było tego widać, ale udało mi się przeczytać absolutne minimum z zaplanowanych książek. Niestety wraz z końcem urlopu, ubyło czasu na pisanie, a co za tym idzie, nie mogłam się podzielić z Wami wszystkim swoimi wrażeniami. Ale coś tam osiągnąć się udało. Finałem całej akcji był dla mnie zorganizowany w Miedzianej Górze Jagacon, na którym to mogłam się podzielić swoją wiedzą literacką, czy błysnąć elokwencją. Oczywiście najlepszym podsumowaniem tego byłoby stworzenie pełnej barwnych zdjęć relacji. Niestety nie mogę jej napisać, ponieważ mnie jakby tam nie było. Znaczy się byłam fizycznie i momentami dość namacalnie, ponadto dwoiłam się i troiłam, by wszystko ogarnąć, ale czy tak naprawdę wiedziałam, co się działo na konwencie, poza dwoma salami, którymi przyszło mi się opiekować? Tego bym nie powiedziała.
Żeby ten post chociaż sprawiał wrażenie profesjonalnego wpisu wrzucam logo imprezy.

Przed przyjazdem na Jagacon nawet nie bardzo wiedziałam, co ma się na nim obywać. Nic poza tym, co powiedział mi Michał Pajek w naszych szybkich i intensywnych rozmowach. Miałam też pojęcie o prelekcjach, choć mając w pamięci rok ubiegły, do żadnej się nie przymierzałam.W zasadzie to nie planowałam uczestnictwa a żadnej z aktywności, licząc po cichu, że gdy mój własny napięty plan pozwoli się wyrwać, pójdę na żywioł. Mogłam dzięki temu uniknąć rozczarowań podobnych do tych zeszłorocznych. Innymi słowy, nie nastawiałam się na nic, poza dobrym wykonaniem swojej roboty. Jak mi się to udało, to już inna sprawa. Tak więc zupełnie poświęciłam się ogarnianiu bloku prelekcyjnego, a także roztaczaniu opieki nad gośćmi specjalnymi, że brakło mi sił na zabawę. O jedzeniu nie wspominając. Więc nie spodziewajcie się, iż opowiem Wam jak fantastycznie wyglądały modele statków ze Star Wars, czy naturalnej wielkości Han Solo zatopiony w carbonicie. Nie oczekujcie zapierającego dech opisu meczu quidditcha, ani barwnych zdjęć z konkursu cosplay. Nie wypatrujcie zachwytów nad doskonale prosperującą retrogralnią i horrendalną ilością planszówek, ani bitewiankami, gdzie uczestnicy z zegarmistrzowską precyzją przesuwali figurki. Nic z tego nie zostanie opisane na łamach tej pseudorelacji. Będą za to odorganizatorskie wrażenia.

Bardzo spodobała mi się nowa szkoła konwentowa. Przestronna, obszerna z cudownymi salami prelekcyjnymi, którymi raz po raz się zachwycałam. Fakt, labiryntyczne ułożenie pięter i półpięter w połączeniu z kiepską mapką wywoływało uczcie zagubienia, niwelowane jednak piętnastominutowym spacerem po kolejnych kondygnacjach. Na Sleep Room przeznaczono całe piętro równocześnie blisko i daleko od konwentowych atrakcji. Można więc było zarówno wyspać się we względnej ciszy, jak i błyskawicznie dostać się do sal prelekcyjnych, co praktykowałam niemal permanentnie. W zasadzie jedynym mankamentem nowej lokacji były bezzasłonkowe prysznice, chałupniczo ogarniane przez konwentowego organizatora-majsterkowicza. I choć czarna folia nie wyglądała może najbardziej estetycznie, konstrukcja była na tyle stabilna, bu się nie zawalić i, co najśmieszniejsze, była dużo przestronniejsza niż standardowe zabudowania prysznicy. Dla mnie najważniejsze było to, że woda z kranu leciała ciepła, a nie lodowata jak na jednym z Pyrkonów.
Alpaki. Dużo alpak. Alpacon!

Ucieszyła mnie obecność foodtrucków, choć w tym roku nie czułam aż tak palącej potrzeby ich istnienia, ponieważ dwa duże sklepy spożywcze i jeden mały były tak śmiesznie blisko, że spacer do nich był wręcz przyjemnością. I był automat z kawą! I mlekiem na gorąco! Ogólnie moje gastronomiczne potrzeby zostały w pełni zaspokojone. Żebym jeszcze pamiętała o tym, żeby z nich korzystać. Na przeciwległym końcu wrażeń pozostał jednak niedosyt zakupowy, będący wynikiem niedopisania wystawców. Choć z drugiej strony, właśnie dzięki temu kupiłam sobie i Lubemu alpakę. Cudną, białą, pluszową alpakę w meloniku, z której ucieszyłam się jak dziecko, a opiekunowie stoiska nie popatrzyli na mnie jak na wariatkę. Ogólnie strasznie sympatyczni ludzie, którzy znosili moje pytania, prośby o zdjęcia i telefony wydające niepokojące odgłosy. Najważniejsze jednak, że jest alpaka.

Mimo chęci i całej masy twórczych pomysłów, zdałam sobie sprawę, że w tym roku wzięłam na siebie ciut za wiele. Prowadzenie czterech spotkań autorskich, trzech paneli i roztaczanie opieki nad gośćmi sprawiły, że w sobotę padłam jak martwa na materac. Choć jest w tym sporo mojej winy, ponieważ a) mało zjadłam, b) nie zaopatrzyłam się w energetyka. Wypiłam słodkie ciepłe mleko i poczułam się lepiej, więc nawet zwykły snikers postawiłby mnie na nogi. Przynajmniej na jakiś czas. W każdym razie wiem, że moje hmmm wystąpienia nie były bez wad (no ludzie, zapomnieć przedstawić gości na panelu dyskusyjnym!), ale poczułam się zaskoczona swoją kreatywnością w wymyślaniu pytań. Choć też nauczyłam się, że nie ważne jak sobie zaplanujesz dyskusję, ona żyje własnym życiem i nie da się jej poprowadzić tak, jak prowadząca sobie wymarzy. O co to, to nie. Tym czym jestem najbardziej zaskoczona i to pozytywnie jak fajnie wyszła prelekcja Jacka Łukawskiego o najlepszym motocyklu na postapokalipsę. Pamiętacie jak w zeszłym roku marudziłam, że jego panel wyszedł nie tak jak potrzeba, a w kontakcie bardziej bezpośrednim okazał się super rozmówcą. I to właśnie wyszło z niego podczas tej prelekcji. Na spotkaniu autorskim właściwie czułam się zbędna. Ot zadałam dwa, trzy pytanka, a Jacek tak się rozgadał, że ciężko go było powstrzymać. Czego oczywiście nie czyniłam.

Ogólnie też zaskoczył mnie fakt, że autorzy dość chętnie odpowiadali na moje pytania i momentami miałam poczucie prowadzenia zwykłej rozmowy niż spotkania autorskiego. Kameralność niektórych paneli sprawiła, że przynajmniej psychicznie mogłam odciąć się od gapiących się na mnie ludzi i wywołać w głowie poczucie, że jestem tylko ja i autor. Tym samym starałam się wykorzystać okazję i przepytać gości pod kątem tego, co ja chciałabym usłyszeć. I muszę przyznać, że to pomagało. Nie mniej jednak na przyszły rok przydałoby mi się wyposażyć w większą stanowczość i we własnego padawana, który raz na jakiś czas spytałby czy jadłam, piłam i podrzucił energetyka. I tym samym przechodzimy do osoby Mariusza, mojego współopiekuna bloku prelekcyjnego, który był zawsze, gdy istniała taka potrzeba. Bieganie, załatwianie, ogarnianie rzeczy do sal ma opanowane do perfekcji, a wspólne dyskusje o panelach pozwalały poukładać myśli i powyrzucać z głowy wiele niepotrzebnych rzeczy. Tak więc współpraca z Mariuszem pomaga mi przetrwać Jagacon i mam nadzieję, że się to nie zmieni.
Nic nie jest tak bajeczne, jak alpaka w koszulce Jagaconu...

Do postępów jakie uczyniłam od zeszłego roku należy bez wątpienia fakt, że nie miałam ochoty zdekapitować Michała Pajka za to, że wciągnął mnie do tej roboty. W tej edycji dla odmiany byłam wściekła na siebie, iż nabrałam trochu za dużo paneli. Możecie mi wierzyć lub nie ale w sobotę wieczorem nie byłam taka pewna, czy uda mi się poprowadzić dwa ostatnie panele. Dowcipne pytania i komentarze gdzieś uleciały z mojej głowy, a ja marzyłam tylko o tym, żeby zwalić się na łóżko i spać. Tęskniłam też za zwykłym konwentowaniem, kiedy to nie musiałam martwić się panelami, prelekcjami, dyskusjami, a mogłam po prostu siedzieć lub włóczyć się po terenie. Względnie zaszyć się w czytelni komiksów. Brakowało mi tego. I jak zwykle wyszłam z terenu konwentu z bardzo mieszanymi uczuciami, choć tym razem nie było wśród nich zawodu z nieuczestniczenia w imprezowych atrakcjach. A potem przyszedł czas na powrót do Łodzi.

Dwie godziny w busie (które potem zamieniły się w duszne trzy), kiedy to zahipnotyzowanym wzrokiem patrzy się na spieszące za oknem drzewa, pozwalają poukładać myśli (a przynajmniej tak było dopóki nie zaczęłam się roztapiać w wyniku niedziałającej klimatyzacji). Wówczas to doszło do mnie ile pospiesznych rozmów przeprowadziłam z Kakashim (chodził bez maski, więc nie wiem czy podobny :P), ile z Reutem a ile z Mariuszem. Już nie wspomnę o tych konwentowiczach, których z imienia czy ksywki nie potrafię wymienić. Swoją drogę koledze ze SleepRoomu dziękuję za informację o planowanej kontynuacji Korry. To była zła wiadomość, ale bardzo dobra rozmowa. Poza tym dowiedziałam się, że istnieją namacalne osoby czytające mojego bloga i nawet się do niego odwołujące. Usłyszałam tym samym kilka dobrych słów o swojej pisaninie i wyszłam z Jagaconu z przekonaniem, że może nie jestem recenzenckim geniuszem, ale odwalam swoją robotę na tyle dobrze by być z niej dumna. No i nie mogę zapomnieć o Michale Pajku, który ciągle dziękował mi za robotę, której jeszcze, w moim mniemaniu, nie zdążyłam zrobić.
... no chyba, że bajeczna alpaka pod fikusem udającym palmę :)

I właśnie ten cały miszmasz uczuciowy jest dla mnie największą zaletą Jagaconu. Bo z jednej strony nic tak nie wyczerpuje fizycznie jak trzy dni współtworzenia imprezy masowej, a z drugiej strony... Z drugiej strony mimo wewnętrznych kryzysów, cichych załamań i wątpliwość z każdym Jagaconem udowadniam sobie samej, że mogę. Potrafię. Poprowadzenie spotkania autorskiego bez przygotowania? Proszę bardzo! A czterech z przygotowaniem? Nie ma sprawy. Opieka nad gośćmi? Dajcie mi tylko internet i komórkę. Załatwiam, rozmawiam, kombinuję, a przed wszystkim siebie nie poznaję. Bo czy to naprawdę ja potrafię tak gadać jak nakręcona, błyszczeć humorem i elokwencją, dominować charakterem i przebojowością (no dobra, z tym to może przesadziłam, ale rozumiecie, o co mi chodzi). I am not a people person jak głosi jeden z internetowych memów, z którym zwykłam się utożsamiać. Jednak po tym wyrażeniu powinna być gwiazdka: "Nie dotyczy Jagaconu i tym podobnych konwentów". Bo w takich miejscach zwyczajnie nie miewam czasu myśleć o pierdołach, a pani Hyde, która wówczas ze mnie wychodzi, całkiem mi się podoba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz