Każdy z nas lubi wygrywać. Czy chodzi o podwórkowe wyścigi czy teleturniej emitowany na całą Polskę. Dzięki temu w łatwy, prosty i przyjemny sposób możemy zdobyć nie tylko rzeczy, znajdujące się poza naszym zasięgiem, ale też szacunek i uznanie innych. Wygrane pozwalają nam poczuć się wyjątkowo, wyróżniają nas spośród przegranych i ludzi nie znajdujących w sobie dość woli na podjęcie próby. Zwycięscy są obiektami powszechnej zazdrości, nie tylko z uwagi na prestiż wygranej, ale i odwagę, z którą postanowili coś zaryzykować.
Najprościej byłoby powiedzieć, że nigdy nic nie wygrałam, do czasu tego cudownego grudnia zeszłego roku. To niezmiernie dramatyczne zdanie wprowadziło by poczucie zmiany mojego tragicznego losu, walki z okrutnym przeznaczeniem, ale całkowicie mijałoby się z prawdą. W podstawówce wygrałam konkurs mitologiczny, w gimnazjum konkurs na legendę i kilka innych drobiazgów dla piętnastolatków, a gdzieś w okolicy technikum farmaceutycznego zadzwonili do mnie z Eski Rock, pogadali o smokach i wysłali mi płytę. Dorobek wygranych, jak na przeciętnego śmiertelnika, całkiem pokaźny. Patrząc jednak na to od drugiej strony, na te wszystkie próby, kiedy zwyczajnie wygrać się nie udało... No cóż. Bezpieczniej zakładać, że zwycięstwo jednak mnie ominie. Dlatego kiedy, ni z gruszki ni z pietruszki, wygrałam w mikołajkowym konkursie Creatio Fantastica, długo nie mogłam wyjść ze zdziwienia.
Najprościej byłoby powiedzieć, że nigdy nic nie wygrałam, do czasu tego cudownego grudnia zeszłego roku. To niezmiernie dramatyczne zdanie wprowadziło by poczucie zmiany mojego tragicznego losu, walki z okrutnym przeznaczeniem, ale całkowicie mijałoby się z prawdą. W podstawówce wygrałam konkurs mitologiczny, w gimnazjum konkurs na legendę i kilka innych drobiazgów dla piętnastolatków, a gdzieś w okolicy technikum farmaceutycznego zadzwonili do mnie z Eski Rock, pogadali o smokach i wysłali mi płytę. Dorobek wygranych, jak na przeciętnego śmiertelnika, całkiem pokaźny. Patrząc jednak na to od drugiej strony, na te wszystkie próby, kiedy zwyczajnie wygrać się nie udało... No cóż. Bezpieczniej zakładać, że zwycięstwo jednak mnie ominie. Dlatego kiedy, ni z gruszki ni z pietruszki, wygrałam w mikołajkowym konkursie Creatio Fantastica, długo nie mogłam wyjść ze zdziwienia.
Bo kto nie lubi wygrywać?
W stosunkowo krótkim czasie od ogłoszenia wyników przyszły do mnie dwie części "Strachu Mędrca" Patricka Rothfussa, składające się na drugi tom "Kronik Królobójcy". Niestety czekało mnie poznanie historii od środka, ale co tam. Raz na jakiś czas można sobie na to pozwolić. Obie, niemal siedmiuset stronicowe księgi, zostały zapisane gęstym tekstem aż do ostatniej kartki. Bez żadnych reklam, zapowiedzi czy załączników, które zabijają naszą nadzieję na dodatkowe stronice lektury. Eh żeby częściej tak wydawano powieści. Ale wracając do meritum.
W zapomnianej przez Bogów i ludzi wiosce stoi gospoda, której właściciel okazuje się być Kvothe - legendarnym, obdarzonym licznymi nadprzyrodzonymi umiejętnościami zabójcą królów. Tak przynajmniej twierdzą opowieści przekazywane z ust do ust. Prawdę o nim zna tylko jego uczeń Bast, którego rola bez znajomości pierwszej części niestety mi umknęła, oraz Kronikarz, chcący poznać fakty dotyczące najbardziej niesamowitego człowieka w dziejach. Jak zdołał przekonać Kvothe'a do opowiedzenia historii swojego życia, nie wiem. Nie mniej jednak wkroczyłam w momencie, kiedy ten ma kontynuować swoją opowieść o nauce w Akademii i innych ciekawych przygodach, zapewniających mu taki rozgłos. Zagłębiamy się więc w jego studenckie problemy z pieniędzmi, egzaminami, szkolnymi rywalami, a także niespełnioną miłość i liczne przyjaźnie. Potem przychodzi niekoniecznie chciana ale niezbędna podróż, a wraz z nią wydarzenia, bezpowrotnie zmieniające naszego bohatera, pozbawiające go niewinności. A wszystko to obficie okraszone magią, akcją i wyjątkowymi postaciami.
Pierwszym, na co zwróciłam uwagę, było to jak długo czytało mi się "Strach Mędrca", ale nie w tym złym, nużącym sensie. Byłam bardziej zaskoczona tym, na jaki szmat czasu mi starczyła, choć dziennie pochłaniałam olbrzymie kawałki tekstu. Ze strony 50 nagle budziłam się na 200. Raz tak się zaczytałam, że zupełnie przegapiłam swój przystanek. Fabuła naprawdę mnie wciągnęła. Z jedej strony rozumiałam studenckie problemy Kvothe'a, a z drugiej ucieszyłam się, kiedy w końcu wyruszył w drogę i pokazał pełnie swoich możliwości. Choć jego utarczki z Ambrosem przypominały małą wojnę i, dzięki specyfice świata, w którym istnieje "naukowa magia", były niezwykle widowiskowe, to jednak na dłuższą metę mogłyby mnie zniechęcić. Na szczęście Rothfuss w pełni wykorzystał dobrodziejstwa jakie może przynieść bohaterowi podróż słusznej długości. Student-Kvothe nie raz irytował mnie swoją ignorancją i pewnego rodzaju nadęciem, cechującym osoby aż nad to pewne siebie, przekonane o własnej nieomylności, czego na szczęście wyzbył się na przymusowym pobycie poza Akademią.
Sam przedstawiony świat zaskakuje ogromem i precyzyjnością przedstawienia. Magia, choć poniekąd okiełznana rozumem i wytłumaczona nauką przez Mistrzów z Akademii, to jednak potrafi być dzika i niebezpieczna, szczególnie użyta przez niemal zapomniane istoty starszej krwi, zamieszkujące "baśniową krainę", równie niebezpieczną jak one same. Do tego należy dorzucić całe narody charakteryzujące się zupełnie odmienną kulturą, od tej którą znamy z autopsji. Czytając, miałam wrażenie, że pomysłowość autora nie zna granic, zarówno pod względem wymyślania postaci, jak i spotykających ich wydarzeń. Mimo że zaczęłam poznawać opowieść od środka, wcale nie czułam się zagubiona. Najważniejsze wątki z poprzedniego tomu zostały sprawnie "przypomniane" w trakcie rozwijającej się fabuły, nie atakując czytelnika za raz na samym początku. Co nie zmienia faktu, że po tak świetnej lekturze, prędzej czy później będę musiała się zaopatrzyć w "Imię wiatru" - pierwszy tom tej historii.
W zapomnianej przez Bogów i ludzi wiosce stoi gospoda, której właściciel okazuje się być Kvothe - legendarnym, obdarzonym licznymi nadprzyrodzonymi umiejętnościami zabójcą królów. Tak przynajmniej twierdzą opowieści przekazywane z ust do ust. Prawdę o nim zna tylko jego uczeń Bast, którego rola bez znajomości pierwszej części niestety mi umknęła, oraz Kronikarz, chcący poznać fakty dotyczące najbardziej niesamowitego człowieka w dziejach. Jak zdołał przekonać Kvothe'a do opowiedzenia historii swojego życia, nie wiem. Nie mniej jednak wkroczyłam w momencie, kiedy ten ma kontynuować swoją opowieść o nauce w Akademii i innych ciekawych przygodach, zapewniających mu taki rozgłos. Zagłębiamy się więc w jego studenckie problemy z pieniędzmi, egzaminami, szkolnymi rywalami, a także niespełnioną miłość i liczne przyjaźnie. Potem przychodzi niekoniecznie chciana ale niezbędna podróż, a wraz z nią wydarzenia, bezpowrotnie zmieniające naszego bohatera, pozbawiające go niewinności. A wszystko to obficie okraszone magią, akcją i wyjątkowymi postaciami.
Dwie zacne książki, które do mnie przybyły.
Pierwszym, na co zwróciłam uwagę, było to jak długo czytało mi się "Strach Mędrca", ale nie w tym złym, nużącym sensie. Byłam bardziej zaskoczona tym, na jaki szmat czasu mi starczyła, choć dziennie pochłaniałam olbrzymie kawałki tekstu. Ze strony 50 nagle budziłam się na 200. Raz tak się zaczytałam, że zupełnie przegapiłam swój przystanek. Fabuła naprawdę mnie wciągnęła. Z jedej strony rozumiałam studenckie problemy Kvothe'a, a z drugiej ucieszyłam się, kiedy w końcu wyruszył w drogę i pokazał pełnie swoich możliwości. Choć jego utarczki z Ambrosem przypominały małą wojnę i, dzięki specyfice świata, w którym istnieje "naukowa magia", były niezwykle widowiskowe, to jednak na dłuższą metę mogłyby mnie zniechęcić. Na szczęście Rothfuss w pełni wykorzystał dobrodziejstwa jakie może przynieść bohaterowi podróż słusznej długości. Student-Kvothe nie raz irytował mnie swoją ignorancją i pewnego rodzaju nadęciem, cechującym osoby aż nad to pewne siebie, przekonane o własnej nieomylności, czego na szczęście wyzbył się na przymusowym pobycie poza Akademią.
Sam przedstawiony świat zaskakuje ogromem i precyzyjnością przedstawienia. Magia, choć poniekąd okiełznana rozumem i wytłumaczona nauką przez Mistrzów z Akademii, to jednak potrafi być dzika i niebezpieczna, szczególnie użyta przez niemal zapomniane istoty starszej krwi, zamieszkujące "baśniową krainę", równie niebezpieczną jak one same. Do tego należy dorzucić całe narody charakteryzujące się zupełnie odmienną kulturą, od tej którą znamy z autopsji. Czytając, miałam wrażenie, że pomysłowość autora nie zna granic, zarówno pod względem wymyślania postaci, jak i spotykających ich wydarzeń. Mimo że zaczęłam poznawać opowieść od środka, wcale nie czułam się zagubiona. Najważniejsze wątki z poprzedniego tomu zostały sprawnie "przypomniane" w trakcie rozwijającej się fabuły, nie atakując czytelnika za raz na samym początku. Co nie zmienia faktu, że po tak świetnej lekturze, prędzej czy później będę musiała się zaopatrzyć w "Imię wiatru" - pierwszy tom tej historii.
"There are three things that all wise men fear: the sea in storm, a night with no moon and the anger of a gentle man"
The old wiseman. Grafika pochodzi z galerii helioart
Muszę przyznać, że przepadałam z kretesem. Ta długa historia mogła by się okazać męczarnią, gdyby nie była tak świetnie opowiedziana. I tak po prawdzie, to bardzo bym chciała dowiedzieć się, co stało się zarówno przedtem, jak i potem. Co w konsekwencji oznacza zakup wszystkich istniejących tomów, ponieważ skoro mam już jeden... Jednak jestem pewna, że będą to dobrze wydane pieniądze, a lektura kolejnych tomów zapewni mi długą rozrywkę, bez uczucia niedosytu. Pan Patrick Rothfuss stał się dla mnie marką samą w sobie.
**********
A tak na marginesie
Chciałam odhaczyć tę książkę w swoim wyzwaniu czytelniczym, ale nie spełnia żadnego z podanych punktów. No mówi się trudno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz