piątek, 24 kwietnia 2015

Złamane pisarskie serce, czyli smutne spojrzenie na "samowydawanie"

Piszę odkąd pamiętam. Za nim jeszcze na dobre poznałam literki i nauczyłam się poprawnie je składać. Jednym z moich największych skarbów jest kilka kartek z bloku rysunkowego, poznaczonych krzywymi liniami i pokracznymi rysunkami - książka, którą sama "wydałam". Historia stworzona drukowanymi literkami z czasów, kiedy wydawało mi się, że lepiej pisać "s" w odwrotną stronę. Opowieść ta nosi całkiem solidny tytuł "Przygody Oli"  i zaczyna się od bardzo dramatycznej eksmisji głównej bohaterki z jej domu. Tytułowa Ola musi teraz wyruszyć na poszukiwanie nowego miejsca dla siebie. Po drodze poznaje dobre zwierzęta, chcące jej pomóc. Doskonale pamiętam moment, kiedy odnalazłam tę "książeczkę" już po uzyskaniu świadomości czytelniczo-pisarskiej i ze smutkiem stwierdziłam, że w moich wspomnieniach wyglądała piękniej. Niektóre frazy były skonstruowane tak pokracznie, iż nie mogłam się nadziwić, jak mogłam to tak źle napisać. Pierwsze zdania tej "bajki" brzmią mniej więcej tak: "Była sobie Ola. Zgrabna Ola ładna." Resztę możecie sobie wyobrazić. Ale ile ja wtedy mogłam mieć lat? Cztery? Pięć? Na pewno nie chodziłam jeszcze do szkoły, bo inaczej używałabym literek "pisanych". Jednak, jak na czterolatkę, był to wyczyn dość niezwykły. Moi rówieśnicy jeszcze nie umieli czytać, a ja już piałam książki. W dzieciństwie wszystko jest łatwiejsze. Żeby "wydać" swoją historię wystarczyło skleić odpowiednio kilka kartek, zaopatrzyć się w kredki i pisać. Kiedy jest się dorosłym i chce się robić to naprawdę, każda rzecz się komplikuje. Pojawiają się trudności i ludzie, którzy pragną na tym zarobić.


Dawno temu, była sobie dziewczynka, która chciała pisać książki.
Nie mam zielonego pojęcia, kiedy pojawiła się u mnie pierwsza myśl o wydaniu czegoś swojego. Pewnie w okolicach liceum, ponieważ w tym okresie człowiek jest przekonany o swojej nieomylności i doskonałości dzieł swoich. Chciałam napisać wówczas historię idealną, więc ciągle poprawiałam stare opowiadania, które rozrastały się przez to do niesamowitych rozmiarów i nigdy tak naprawdę nie były skończone. Przez pana Pilipiuka, którego słowa o zapisaniu 3 tysięcy stron za nim pomyśli się o wydawaniu, wzięłam sobie głęboko do serca, późno podjęłam pierwsze próby publikacji. Niestety wszystkie kończyły się fiaskiem i emocjonalnym dołkiem, ponieważ nie byłam zbytnio gotowa na negatywne opinie o mojej twórczości.  Jednak, gdy wracałam do pisania, łapałam się każdej rady, która mogłaby mi pomóc. Zawsze pozostawało wyjście alternatywne. Obiecywałam sobie, że jeśli nie doceni mnie żadne wydawnictwo, uzbieram pieniądze potrzebne na samodzielne wydanie swojego "dziełka". I wtedy wszystko się zmieni. Jakież naiwne było ze mnie dziecko.


Kiedyś miałam ogromną fazę na maszynę do pisania. Wydawało mi się, że mając takie cudo wszystko mi się uda.

W zeszłym roku na Pyrkonie miałam okazję być na prelekcji "Nie taki wydawca straszny". Każdy strzępek informacji popychający mnie do przodu wydawał mi się niezwykle ważny. Wysłuchałam wówczas kilku cudownych rad, a jedna z nich doprowadziła do założenia tego bloga. Jak do tej pory nie żałuję tej decyzji. W trakcie prelekcji prowadzący bardzo negatywnie wyrażał się o wydawnictwach zajmujących się self-publishingiem. Do jego rewelacji podchodziłam z pewnym dystansem, ponieważ w moich oczach stał po stronie tych "złych wydawców", którzy jeszcze mnie nie docenili. Mimo całego mojego sceptycyzmu, jedno jego stwierdzenie nadwątliło moją wiarę w "samowydawanie": dlaczego oni mieli by chcieć, żeby moja książka odniosła sukces, skoro już na niej zarobili? Racjonalny argument nie bardzo do podważenia. Aczkolwiek nadzieją pozostała. Dopiero niedawno tak naprawdę została pogrążona.


Jednak ,jakby na to nie patrzeć, laptop jest wygodniejszy choć dużo mniej klimatyczny.

Ostatnio miałam okazję przeczytać dwie książki wydane dzięki self-publishingowi. Recenzję pierwszej z nich mieliście okazję przeczytać na łamach tego bloga. "Maszynopis z Kawonu" jest utworem tak niekomercyjnym i niszowym, że rozumiem dlaczego został wydany w ten a nie inny sposób. Smutne jest jednak to, iż cała, nazwijmy to akcja promocyjna, spadła na barki autora, który w ten czy inny sposób próbuje znaleźć recenzentów dla swojej powieści, by wieść o niej rozeszła się nieco dalej niż po najbliższej rodzinie. Przecież wydanie książki to tak naprawdę pikuś w porównaniu z jej reklamą i dotarciem do czytelników! Nie mogę pozbyć się wrażenia, że praca jego wydawnictwa zakończyła się w momencie, kiedy ostatni wydrukowany egzemplarz opuścił ich magazyn. W przypadku tradycyjnych redakcji, prawdziwa praca dopiero wówczas się zaczyna. Ale autor jest uparty. Coś osiągnąć na pewno mu się uda.


Półświatek wydawniczy wydaje mi się równie bezwzględny jak życie i mniej "różowy" niż wtedy, gdy byłam dzieckiem.

Recenzję drugiej z nich będziecie mogli przeczytać na portalu Gavran o ile mi ją puszczą, ponieważ naprawdę trudno było mi zachować obiektywizm. Mroczna strona self-publishingu objawiła mi się w całej swojej krasie. Zazwyczaj podczas czytania, książka mogła mnie znudzić, zniechęcić, nie przypasować, ale głównie dlatego, że nie odpowiadała moim gustom. Nie przypominam sobie, żebym jakąkolwiek powieść nazwała koszmarną ze względu na braki gramatyczno-językowe. Tak było aż do ostatniego weekendu. Już nie chodzi o sam pomysł czy koncepcję tego wątpliwego dzieła, ale o całkowity brak jakiejkolwiek redakcji i styl przywołujący wspomnienia z podstawówki. Pamiętam jak w drugiej klasie mieliśmy za zadanie opisać jabłko, a ja ciągle nadużywałam jednego słowa, przez co dostałam czwórkę: "Jabłko jest czerwone. Jabłko ma błyszczącą skórkę. Powierzchnia jabłka jest błyszcząca. Jabłko ma brązowy ogonek..." i tak dalej. Pal sześć, jeśli ma się do przeczytania pięć takich zdań. Gorzej, gdy leży przed Tobą cała książka tego. Nie wspominając o barku znajomości gramatyki. Mój rozumek okazał się zbyt mały, by pojąć, jakim cudem coś takiego zostało w ogóle wydane? Rozgoryczona i zazdrosna strona mojej osobowości kwiliła, że lepsze rzeczy pisałam będąc w gimnazjum. Wówczas umiałam już zastosować zdania podrzędnie złożone, których bark tak bardzo rzucał mi się w oczy w trakcie czytania tej "powieści". Z pomocą przyszła stara prawda ludowa "Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze". Sprawdziłam wydawnictwo i okazało się, iż zajmuje się self-publishingiem, a mnie przejęła zgroza. To wszystko prawda, co usłyszałam rok temu na Pyrkonie. Nie ważne jakiego gniota bym stworzyła, oni pogłaskaliby mnie po główce, powiedzieliby że jestem cudowna, że mnie rozumieją, i że u nich wydam wszystko, co tylko będę chciała. Za jedyne 9999,99 zł w promocji.


Herbata i ciastka to bardzo dobrzy towarzysze podczas pisania.

Kiedy to zrozumiałam serce zwyczajnie mi pękło. Moja ostatnia deska ratunku okazała się być zjedzona przez korniki. Powiedziałam sobie, że w życiu nie przeczytam nic z self-publishingu o ile nie zrobi tego wcześniej jakiś autorytet i nie powie, że mu się podobało. To krzywdzące wobec wszystkich umiejących pisać niszowców jak chociażby Tomasz Kowalczyk (autor "Maszynopisu z Kawonu"), ale ile jest takich osób? Coś mi mówi, że "grafomanów" jest nieco więcej... W każdym razie bardzo dobitnie zrozumiałam, iż chcąc opublikować swoje opowieści, będę musiała zgłosić się do jakiegoś "normalnego" wydawnictwa, a co za tym idzie, moje pomysły muszą być na tyle oryginalne, żeby dać się sprzedać i zarobić na siebie. Redaktor też człowiek, żyć z czegoś musi. Nikt nie zajmie się nimi charytatywnie. Tylko że w normalnej oficynie będą chcieli sprzedać moją książkę równie mocno jak ja, ponieważ inaczej sami nie zarobią.

6 komentarzy:

  1. Grafomanów jest pełno Betty, mam wrażenie że internet się do tego przyczynił. Walcz o swoje, powodzenia! A jak wydasz - daj znać, jestem pierwsza w kolejce do czytania :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz aż za dobrze zdaję sobie z tego sprawę, że istnieją ludzie nazywający mnie "wymądrzającą się grafomanką", ale jeszcze się taki nie narodził, co bym wszystkim dogodził... Walczę, tylko za nim zabiorę się za wydawanie muszę spełnić dwa podstawowe warunki: mieć w jakiś tam sposób znane nazwisko i pomysł, który się sprzeda. Jak widać powoli wypracowuję swoją markę i stopniowo poszerzam krąg odbiorców, pisząc ciągle i szlifując styl. A pomysł... Musi jeszcze poczekać, ale dziś jestem zdecydwanie bliżej publikacji niż byłam rok temu :)

      Usuń
  2. Też podchodzę do self-publishingu z dużą ostrożnością. Wiem, że to krzywdzące dla autorów, ale zawsze mam wrażenie, że książki wydane w ten sposób są "gorsze" od tych wydanych "tradycyjnie" - że może im brakować redakcji, korekty, że może być coś nie tak z fabułą... Owszem, takie rzeczy zdarzają się też w zwykłych wydawnictwach. Ale...

    Życzę powodzenia w pisaniu i wydaniu czegoś własnego!!!;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie o to "ale" chodzi.

      Nie dziękuję, żeby nie zapeszać. Tak po prawdzie za nim do tego dojdzie to jeszcze długa droga przede mną, ale wciąż powoli staram się zmniejszać dystans

      Usuń
    2. I o to zmniejszanie dystansu chodzi;) W końcu rzadko się zdarza, że dostajemy wszystko od razu... trzeba trochę nad tym popracować;)

      Usuń
    3. A i sukces osiągnięty dzięki ciężkiej ale wytrwałej pracy bardziej się ceni :)

      Usuń