niedziela, 24 września 2017

O mocy zapomnianego szczegółu, czyli "Komandoria 54"

Astronomiczna jesień za oknem wita nas deszczem, zimnem i wszechobecną ponurością. Od mniej więcej tygodnia mam wrażenie, że tę Złotą Polską ujrzę tylko w wystroju bloga, ale hej (!) wbrew nazwisku za temperatury nie odpowiadam. Mimo przygnębiającej aury Mróz czuje się jednak wyjątkowo dobrze. W filiżance paruje ciepła herbatka, w śniadaniu zrządzeniem dobrych bogów zawitała dawno niewidziana sałata, a remont ma się tak bardzo ku końcowi, że po niedzieli mają pojawić się nowe meble. Zatem żyć, nie umierać i w końcu pisać dopóki komputer, internet lub nadgarstki nie wyzioną ducha. Och jakże mi tego brakowało. Tym samym odkurzyłam stosik książek czekających na zrecenzowanie, w wyniku dziwnego zbiegu okoliczności przeczytanych już dawno temu, rzuciłam okiem na spreparowane wówczas notatki i zabrałam się do roboty. Z niektórych rzeczy człowiek zwyczajnie nie potrafi zrezygnować.
Herbatka, kawka, cappuccino.. nieważne. Ważne żeby było ciepłe i pełne szczęścia.

Nad bezpieczeństwem ludności w upadającym Imperium czuwa Zakon Szarej Straży. Pilnują oni, by żadne nadprzyrodzone zagrożenie nie niepokoiło mieszkańców państwa, którego władca wywodzi się w mniej lub bardziej prostej linii od boga-smokobójcy. Rozsiane po całym imperium komandorie są ich siedzibami i bazami wypadowymi, a także miejscami przechowywania niebezpiecznych sekretów. Znajdująca się na rubieżach Komandoria 54 ma strzec osadników, starających się przywrócić na tych terenach wydobycie cennych dla Imperium surowców. Zadanie to przypada dopiero co przybyłym rekrutom, pod wodzą starego Olafa, który marzy tylko o zasłużonej emeryturze. Jak dziewiątka nieopierzonych wyrostków poradzi sobie z niebezpieczeństwami, jakie szykuje dla nich ten skraj cywilizacji? Czy proste zadanie "utrzymania przyjaznych stosunków z tubylcami" nie okaże się bardziej skomplikowane niż sugerują zwierzchnicy? Czas pokaże.

Komandoria 54 jest pierwszym tomem cyklu Szare Płaszcze autorstwa Marcina Guzka. Zgodnie z krótkim biogramem, jaki możemy znaleźć w książce, nie jest to jego pierwsza pisarska przygoda, choć powieściowy debiut to już jak najbardziej. I momentami to naprawdę czuć, jak chociażby w scenie pierwszej odprawy rekrutów, gdzie z miejsca poznajemy każdego z bohaterów z imienia, ksywki nadanej przez Olafa i dwu-trzy zdaniowej charakterystyki ich samych. W całej powieści można wyłapać kilka tak banalnych rozwiązania, gdzie pewne informacje podaje się czytelnikowi wręcz łopatologicznie, choć akurat zrzucam to na karb braku powieściowego doświadczenia, bo nie można powiedzieć, żeby Komandorię czytało się źle. Lekki i naprawdę przyjemny język Marcina Guzka sprawia, iż książkę pochłania się w naprawdę dobry tempie. Kolejne przygody rekrutów wciągają zastanawiając czytelnika nad wykorzystaniem talentów poszczególnych członków grupy, którzy zdają się idealnie uzupełniać. Duncan świetnie dogaduje się z miejscową ludnością, Nathaniel jest wyszkolonym dowódcą, Cassandra ma zadatki na asasyna o mistycznych talentach, Lucius, jako najbardziej oczytany stanowi skarbnicę wiedzy, a nikt tak nie spuszcza łomotu jak Matylda i Magnus... Mistrz Gry siadł i przed wyruszeniem w drogę, zebrał drużynę... Ot takie tylko wrażenie.
Nadal mam fazę zachwycania się przypinkami :)

Fabuła książki stanowi zapis roku służby rekrutów, po którym opiekun zadecyduje, czy mogą dołączyć w szeregi Szarej Straży. Każdy rozdział opisuje inne zadanie z jakim przychodzi się im mierzyć. Są one ze sobą mniej lub bardziej powiązane, z rzadka wskazując na wspólny cel. Perypetie bohaterów intrygowały mnie do czasu, kiedy nie zmęczyłam się ich nieco szczeniackim zachowaniem i dopóki nie zrozumiałam, że są oni tylko tłem, sposobem przedstawienia prawdziwego "głównego bohatera" jakim wydał mi się cały Zakon Szarej Straży. Tym samym zaczęłam zwracać większą uwagę na szczegóły na temat zasad jego funkcjonowania, historii czy podziałów jakie przemycał autor w trakcie powieści. Fakt ten zdaje się potwierdzać to z jak bardzo szafuje się w niej życiem postaci zarówno pierwszo- jak i drugoplanowych. Może trup nie ściele się tak gęsto jak w "Pieśni Lodu i Ognia", ale trzeba przyznać, że pewne śmierci, mimo wróżb pewnej staruchy, były dość niespodziewane. Również finał wątku Olbrzyma, który mniej więcej spina całość pierwszego tomu pewną fabularną klamrą, zdaje się to potwierdzać. Ale więcej bez zbędnych spoilerów zdradzić nie mogę.

Pomijając nietuzinkowe koncepcje nadprzyrodzonych problemów jakie dotykają społeczność skupioną wokół Komandorii 54, a także sceny walk i co po niektóre rozwiązania fabularne, miałam momentami wrażenie, że na nich wyczerpała się pomysłowość autora. Roboczo nazwałam to niedbałością w kwestii szczegółów. Wiem, że to czepialstwo najwyższej próby, ale nic tak nie raziło mnie w trakcie czytania jak nazwanie głównego bóstwa Imperium Deusem, czy bohaterki widzącej przyszłość Cassandrą. Pomysł równy z nazwaniem smoka Draco czy Drake, jeśli rozumiecie do czego piję. Sklavianie od Słowian różnią się zaś twórczym przekręceniem literki, a postać, która z pochodzenia jest Nordem, nie mogła być bardziej stereotypowym Wikingiem. Dobrze, że u tych pierwszych przewija się plemię ze specyficzną odmianą wiary, bo po nieco pokracznym przedstawieniu zupełnie straciliby dla mnie na atrakcyjności. Tym samym trudno mi stwierdzić czy świat przedstawiony w powieści jest czymś nowym czy średnio twórczym miszmaszem naszego. To w zasadzie drobiazgi, które można by przemilczeć, ponieważ nie wpływają na odbiór i tak całkiem niezłej fabuły, tylko drażnią. Delikatnie irytują. Złoszczą niedopracowaniem, a szkoda, ponieważ całość w ogóle jest naprawdę dobra.
Robienie zdjęć rano przy oknie balkonowym - +100 do wyraźności.

Komandoria 54 nie jest idealną powieścią pozbawioną błędów. Jest debiutem, który mimo braku pewnego wyszlifowania i dbałości o szczegóły, czyta się naprawdę dobrze. To solidna, wciągająca historia, jakiej bohaterem jest instytucja prawdopodobnie trzymająca w ryzach cały tamtejszy cywilizowany świat, a to zapowiada, że kolejne tomy będą opowiadały o czymś więcej niż tylko szkoleniu rekrutów, choć trzeba przyznać, że bardzo wymagającym. Mimo błędów, całość fascynuje, szczególnie gdy dochodzimy do konfrontacji wierzeń mieszkańców Imperium i dzikusów zza Wielkiej Puszczy. I w tym właśnie wyczuwam podwaliny jakiejś znaczniejszej, bardziej intrygującej fabuły. Tym samym z niecierpliwością będę czekać na kolejne tomy, żeby przekonać się, czy moje przypuszczenia były słuszne. I ze sprzecznym mej naturze gorącem, kibicuję autorowi by w kolejnych powieściach, jeszcze precyzyjniej szlifował szczegóły. Drobiazgi niby nic nie znaczą, ale mogą delikatnie zepsuć klimat.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz