W powieściach fantasy z łatwością odnajdujemy różne niezwykłe stwory, poniekąd wpisujące się w definicję gatunku. Dlatego też nikogo nie dziwią krasnoludy, elfy, wiwerny, fairy czy innego typu magiczne istoty wywodzące się z anglosaskich legend. Podobnież minotaury, gorgony, pegazy czy bóstwa całego, grecko-rzymskiego panteonu. To mamuny, chmurniki i domowniki wywołują konsternację. Więcej osób, szczególnie lubujących się w prozie fantastycznej, będzie potrafiło powiedzieć kim są Parki niż Rodzianice. Podobnie imiona greckich bogów jak Hades, Neptun czy Dzeus (tak, Dzeus! Grecki symbol "Z" to 'dzeta', wymawiany jak nasze "dz") są dla nas mniej tajemnicze niż swojskie Rod czy Weles. Tak samo sprawa ma się ze świętami, bo nazwy Beltane czy Samhain więcej nam powiedzą niż swojsko brzmiące Szczodre Gody. Dobrze, że jeszcze Noc Kupały ma dla nas jakieś znaczenie. To smutne, że nasza własna, słowiańska mitologia stanowi dla nas wielką niewiadomą. W szkole lewie muśnie się wierzenia starożytnych Greków, a dalej to już trzeba kombinować na własną rękę. Tym bardziej cieszą książki takie jak ta.
Premiera debiutanckiej powieści Marty Krajewskiej już 30 marca!
Antologia "Geniusze Fantastyki" oddała mi wielką przysługę i chociażby dlatego była warta przeczytania. Dzięki niej poznałam Wilczą Dolinę - miejsce stworzoną przez Martę Krajewską - w której stare bogi wciąż mają władzę nad ludzkim losem, a istoty kryjące się w ciemnościach nie są tylko wytworem bujnej wyobraźni. Co jednak najlepsze w tej powieści, stwory, które spotkamy na jej kartach są niczym te wprost wyciągnięte ze słowiańskiego bestiariusza. Ale czy sama Wilcza Dolina leży na ziemiach dawnych Słowian, trudno powiedzieć. Nie mniej cieszy mnie poddanie się tak rdzenne inspiracjom.
Młodziutka Venda, nieco wbrew sobie, choć bez wątpienia z woli bogów i ludzi, zostaje nową opiekunką Doliny, co w konsekwencji wiąże się z tym, że każda nadprzyrodzona istota, pragnąca zakłócić spokój jej mieszkańców, będzie musiała się z nią zmierzyć. Wyzwanie w teorii wydaje się niewielkie, ponieważ dziewczyna, mimo znajomości praw boskich, kapłańskich rytuałów i zarówno leczących jak i trujących ziół, Wojowniczej Księżniczki raczej nie przypomina więc i zagrożenie z jej strony powinno być niewielkie. Nic bardziej mylnego, ponieważ Venda jest naprawdę uparta i nie da sobie w kaszę dmuchać, czy to kowalowi łaszącemu nie na większą władzę w wiosce czy krnąbrnemu domownikowi. Pomijając już fakt, że ma dobrego protektora, wywodzącego się ze starej i niemal nieśmiertelnej rasy, choć nie do końca lubianej przez ludzi (och, co za niedopowiedzenie). Jej życie i ochrona wioski, jakby to samo nie stanowiło dostatecznie absorbującego zajęcia, niebezpiecznie splatają się ze starą przepowiednią, tak że bohaterowie dość dosadnie mogą odczuć nieuchronność losu, którego, niczym w greckiej tragedii, zmienić nie można. Prawdopodobnie.
Grafikami ilustrującymi tę powieść będę się nieodmiennie zachwycać. Klimat, prostota, rzeczowość i słowiańskie klimaty. Po prostu dopasowanie idealne. Stronę autorki ww pracy podrzucam tutaj.
Dobrze, przyznam się bez bicia, że początek mnie nie wciągnął, ale głównie dlatego, że sporo różnych wątków zostało rozpoczętych już w pierwszym rozdziale, pośród których czułam się nieco zagubiona. Jednak im dalej w las, tym było lepiej. Szczególnie od momentu, kiedy Venda przejęła funkcję opiekunki. Oj z trudem przychodziło mi wówczas zamknięcie książki, odłożenie na potem, ponieważ sen, życie, obowiązki. Bezpowrotnie wsiąkłam w klimat Wilczej Doliny i w życie jej mieszkańców. I to właśnie była jedna z cudowności tej książki: obok wydarzeń naprawdę niezwykłych, magicznych, czy związanych mniej lub bardziej bezpośrednio z bogami, pojawiały się też te zwyczajne problemy dnia codziennego czy podnoszące na duchu święta, w przygotowania do których angażowała się zawsze cała wioska. Przez postać młodej żerczyni pokazano także różne obrzędy religijne i wierzenia zaczerpnięte wprost z religii dawnych Słowian. Podobnie jak istoty, z którymi przychodziło się jej mierzyć. Wszystko to stanowi wręcz niebywałą skarbnicę wiedzy o dawnych czasach, stanowiących bez wątpienia inspirację dla autorki, a dla polskiego czytelnika, mimo geograficznej przynależności do tej samej grupy etnicznej, powiew świeżości, by nie powiedzieć egzotyzmu (bo żeby nasze dawne wierzenia stanowiły dla nas tajemnicę, to tak trochę wstyd).
Główna bohaterka naprawdę przypadła mi do gustu. Jest silna, niezależna i posiada wiedzę niezbędną do sprawowania wcześniej wspomnianej funkcji, jednak doskonale zdaje sobie sprawę ze swojej fizycznej słabości i faktu, że ze wszystkim nie podoła. Bo co innego zioła zbierać, maści ważyć i z bogami rozmawiać, a co innego samemu dbać o gospodarstwo, szczególnie gdy nadejdzie zima. Więc mimo dumy potrafi wręczy wykrzyczeć prośbę o pomoc, choć nie każdemu zaufa. Mimo dość niewdzięcznej roli, jaką przyszło jej pełnić, stara się nie skostnieć, nie zgorzknieć i nie zobojętnieć, choć empatia może być jej policzona jako słabość. Nie mniej jednak właśnie tym zdobyła moją sympatię. Podobnie jak ciętym językiem, którym nie raz potrafiła usadzić kowala czy DaWerna. Mimo że wyróżnia się na tle innych niewiast opisanych na kartach tej powieści, głównie przez zbyt praktyczne podejście do strojów i mężczyzn, nie traci nic ze swojej kobiecości. Nie jest też typem zagubionej istotki, którą wiecznie trzeba ratować. Jeśli już wpada w tarapaty to z premedytacją lub z własnej głupoty, której potem jest boleśnie świadoma.
W powieści "Idź i czekaj mrozów" podobnie jak w opowiadaniu "Zapach jej czerwony" znów odnajdujemy motywy z doskonale wszystkim znanej baśni o Czerwonym Kapturku. Nie mogę oprzeć się wrażeniu pierwiastek tej historii stanowi nie tylko trzon opowieści, ale jest też nierozerwalnie złączony z całą Wilczą Doliną zarówno w jej przeszłości jak i w czasach zawartych w powieści. Oczywiście nie muszę Wam powtarzać, jak bardzo lubię tego typu niuanse.
Mimo trudnego początku, spodobała mi się także konstrukcja powieści, gdzie wątki poboczne zdawały się oplatać ten główny, który z początku wcale nie był tak jasny, prosty i widoczny jak na dłoni. Moim zdaniem wyłonił się gdzieś za połową książki, kiedy te inne, nieco bardziej drugorzędne intrygi zostały częściowo pozamykane. Podobnie jak główna bohaterka, dowiadujemy się, że jest coś jeszcze, coś większego i dużo bardziej niebezpiecznego niż zwykłe obowiązki opiekunki.
Jak dla mnie książka ta jest naprawdę rewelacyjna. Czytanie jej sprawiło mi nie lada przyjemność, co po nadmiarach lektur czekających na recenzję, stanowiło naprawdę duże wyzwanie. Kiedy nieco zniechęcona sięgałam po tę powieść, nie spodziewałam się, że będę połykać jej kolejne strony w takim zapamiętaniu. Po lekturze opowiadań pani Marty Krajewskiej z "Geniuszy..." miałam zwyczajną nadzieję, że powieść po prostu okaże się dobra, ale że zarwę dla niej nockę, o tym nawet nie myślałam. Zupełnie przepadłam zagłębiając się w kolejne, coraz to bardziej niebezpieczne przygody Vendy, zachwycając się słowiańskością świata przedstawionego, a także cudnymi, tak po prostu babskimi scenami, które wywoływały we mnie zwykle zduszany kwik radości. Całość czytało się tak niesamowicie przyjemnie, że w żaden sposób nie odczułam, że cała historia zamknięta została na aż (albo tylko) 520 stronach. Powieść tę czytało mi się tak dobrze, że niemal z jękiem zawodu (wywołującym konsternację na twarzach ludzi obserwujących mnie na czytaniu) skonstatowałam, że to już koniec. Niejakie pocieszenie stanowi fakt, że to dopiero pierwszy tom i że czekają na nas następne, póki co uśpione w głowie autorki. Teraz wystarczy tylko odrobina cierpliwości.
Główna bohaterka naprawdę przypadła mi do gustu. Jest silna, niezależna i posiada wiedzę niezbędną do sprawowania wcześniej wspomnianej funkcji, jednak doskonale zdaje sobie sprawę ze swojej fizycznej słabości i faktu, że ze wszystkim nie podoła. Bo co innego zioła zbierać, maści ważyć i z bogami rozmawiać, a co innego samemu dbać o gospodarstwo, szczególnie gdy nadejdzie zima. Więc mimo dumy potrafi wręczy wykrzyczeć prośbę o pomoc, choć nie każdemu zaufa. Mimo dość niewdzięcznej roli, jaką przyszło jej pełnić, stara się nie skostnieć, nie zgorzknieć i nie zobojętnieć, choć empatia może być jej policzona jako słabość. Nie mniej jednak właśnie tym zdobyła moją sympatię. Podobnie jak ciętym językiem, którym nie raz potrafiła usadzić kowala czy DaWerna. Mimo że wyróżnia się na tle innych niewiast opisanych na kartach tej powieści, głównie przez zbyt praktyczne podejście do strojów i mężczyzn, nie traci nic ze swojej kobiecości. Nie jest też typem zagubionej istotki, którą wiecznie trzeba ratować. Jeśli już wpada w tarapaty to z premedytacją lub z własnej głupoty, której potem jest boleśnie świadoma.
"Najwyższy czas dowiedzieć się, czego nikt ci nie powie,
że w życiu tak niekiedy jest, że potworem jest człowiek..."
że w życiu tak niekiedy jest, że potworem jest człowiek..."
W powieści "Idź i czekaj mrozów" podobnie jak w opowiadaniu "Zapach jej czerwony" znów odnajdujemy motywy z doskonale wszystkim znanej baśni o Czerwonym Kapturku. Nie mogę oprzeć się wrażeniu pierwiastek tej historii stanowi nie tylko trzon opowieści, ale jest też nierozerwalnie złączony z całą Wilczą Doliną zarówno w jej przeszłości jak i w czasach zawartych w powieści. Oczywiście nie muszę Wam powtarzać, jak bardzo lubię tego typu niuanse.
Mimo trudnego początku, spodobała mi się także konstrukcja powieści, gdzie wątki poboczne zdawały się oplatać ten główny, który z początku wcale nie był tak jasny, prosty i widoczny jak na dłoni. Moim zdaniem wyłonił się gdzieś za połową książki, kiedy te inne, nieco bardziej drugorzędne intrygi zostały częściowo pozamykane. Podobnie jak główna bohaterka, dowiadujemy się, że jest coś jeszcze, coś większego i dużo bardziej niebezpiecznego niż zwykłe obowiązki opiekunki.
Jak dla mnie książka ta jest naprawdę rewelacyjna. Czytanie jej sprawiło mi nie lada przyjemność, co po nadmiarach lektur czekających na recenzję, stanowiło naprawdę duże wyzwanie. Kiedy nieco zniechęcona sięgałam po tę powieść, nie spodziewałam się, że będę połykać jej kolejne strony w takim zapamiętaniu. Po lekturze opowiadań pani Marty Krajewskiej z "Geniuszy..." miałam zwyczajną nadzieję, że powieść po prostu okaże się dobra, ale że zarwę dla niej nockę, o tym nawet nie myślałam. Zupełnie przepadłam zagłębiając się w kolejne, coraz to bardziej niebezpieczne przygody Vendy, zachwycając się słowiańskością świata przedstawionego, a także cudnymi, tak po prostu babskimi scenami, które wywoływały we mnie zwykle zduszany kwik radości. Całość czytało się tak niesamowicie przyjemnie, że w żaden sposób nie odczułam, że cała historia zamknięta została na aż (albo tylko) 520 stronach. Powieść tę czytało mi się tak dobrze, że niemal z jękiem zawodu (wywołującym konsternację na twarzach ludzi obserwujących mnie na czytaniu) skonstatowałam, że to już koniec. Niejakie pocieszenie stanowi fakt, że to dopiero pierwszy tom i że czekają na nas następne, póki co uśpione w głowie autorki. Teraz wystarczy tylko odrobina cierpliwości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz