środa, 17 stycznia 2018

Z końcem świata mu do twarzy - recenzja książki "Zakon Krańca Świata"

Wspominałam Wam, że zbytnio nie przepadam za książkami, których akcja toczy się po jakiejś globalnej apokalipsie? Pewnie z raz, dwa albo trzydzieści dwa. W każdym razie zawsze przytłaczał mnie negatywny wydźwięk tego typu utworów. Bo jakże radować się z ocalenia, kiedy wszędzie dookoła głód, chłód, mizeria, a wszystko chce Cię zabić, zjeść lub przeprowadzić eksperymenty na Twoim mało skażonym ciele. Nawet pojawienie się Jedynego Sprawiedliwego w tym nie pomaga, bo i tak wiadomo, że zbyt dobrym człowiekiem być nie może. Ci dobrzy zawsze zostają zjedzeni w pierwszej kolejności. Co prawda drań, o sercu po właściwej stronie, nieodmiennie będzie przyciągał czytelników (a czytelniczki to już w szczególności), ale mnie jakoś trudno było się na to złapać, bez czegoś konkretniejszego. Przynajmniej do czasu kiedy Luby dostał na gwiazdkę “Zakon Krańca Świata” Mai Lidii Kossakowskiej. Wówczas mocno się zdziwiłam. 
U taki mroczny, niezależny, ale z takim dobrym sercem, tia...

Nie wiem dlaczego sam tytuł tej książki kojarzył mi się z sagą anielską i przygodami Abbadona. Choć z drugiej strony od krańca do końca świata już całkiem niedaleko. Jednak rzut okiem na okładkę nowego wydania rozwiewa wszelkie wątpliwości - samotny motocyklista tak bardzo przypominający mi Mela Gibsona z “Mad Maxa”. Fabuła w pewien sposób staje się oczywista. Ale kiedy zaczyna się czytać, ta oczywistość pęka niczym bańka mydlana. W ty miejscu chciałoby się napisać krótkie streszczenie fabuły pierwszego tomu, ale obawiam się, że odebrałoby Wam, moi drodzy czytelnicy, coś bardzo ważnego. Kiedy zaczęłam czytać “Zakon Krańca Świata” towarzyszyło mi nieustanne poczucie zagubienia. Nie wiedziałam, co to za świat, co się w nim działo i skąd ludzie mają tak niezwykłe zdolności jakimi cechuje się główny bohater, a ponadto nie wiedziałam, o co chodzi z abordażami. Wszystko stopniowo trzeba było odkryć na własną rękę, dokładnie wczytując się w fabułę powieści. W pewnym momencie cała baza powstania świata staje się jasna i zwyczajnie nie chcę Wam tego odbierać. Może wspomnę jedynie. że naszą kochaną Ziemię dopadł koniec świata (i to każdy z możliwych), a wybitna jednostka, jaką jest główny bohater powieści - Grabieżca Lars Bergerson, zwany Końską Czaszką - ma moc przywrócenia starego porządku rzeczy. Skrótowy opis nie zachęca? No cóż, czytajcie dalej. 

Świat widziany oczami Larsa, posiadającego jakąkolwiek wiedzę o czasach sprzed apokalipsy, jest niezwykle zajmujący. Miszmasz wierzeń, dawnej komercji i gadżeciarstwa, wraz z zaburzonym osądem końca, stają się podstawą różnych, niekoniecznie przyjemnych religii. Fascynujące jest obserwowanie, jak ludzie po utracie podstawowej wiedzy, odwracają się do magii i do zabobonu, która, co jeszcze bardziej ciekawe, działa, choć bardziej ze względu na międzywymiarowe rozdarcie Ziemi i rozwinięcie zdolności umysłowych wybitnych jednostek. Innymi słowy jest to tak wysoce rozwinięta nauka, że technologicznie cofnięci ludzie nie są w stanie jej zrozumieć, stąd określanie jej mianem magii. Jednakże choć brzmi to bardzo rozsądnie i logicznie, nie mogę oprzeć się wrażeniu, iż Kossakowska pozostawiła sobie furtkę niepewności, zmuszając czytelnika do zastanowienia, czy aby na pewno magia nie ma z tym nic wspólnego. 
Ale grafiki są przednie, polecam.

Główny bohater - Lars Bergerson - jest Grabieżcą. Innymi słowy posiadł umiejętność przenoszenia swojej jaźni do innego wymiaru, z którego regularnie podbiera przedmioty i wiedzę potrzebne ludziom do przetrwania. Jest to fach trudny, epicko wręcz niebezpieczny, ale dla utalentowanych jednostek niezwykle opłacalny, a Berg altruistą zdecydowanie nie jest. To postać niezwykle klasyczna - gburowaty samotnik o trudnej przeszłości, ale z sercem po właściwej stronie. Tym samym nie dziwi, że los plącze jego ścieżki z młodą, naiwną Miriam. Dużo bardziej ciekawy jest natomiast finał ich znajomości, popychający głównego bohatera do zmian, a także będący siłą napędową do wejścia w drugi tom. Pomimo pewnej oschłości w obyciu, Larsa jednak nie sposób nie polubić. Jego przygody, poświęcenie i coraz to trudniejsze wyzwania dość mocno przyciągają czytelnika do fabuły. Z czasem naprawdę ciężko się oderwać od lektury, tym bardziej cieszy mnie, że drugi tom stoi już na mojej półce. 

Sama akcja, choć ma niezwykle tajemnicze i mistyczne wprowadzenie, dość wolno się rozkręca. Początkowy brak znajomości świata i praw nim rządzących wywołuje pewien dysonans poznawczy, który może zniechęcić do lektury. Na szczęście Kossakowska ma niezwykle przyjemne w odbiorze pióro, które pozwala nam przebrnąć przez trudny początek. I dobrze, ponieważ odkrywanie genezy świata przedstawionego naprawdę daje wiele satysfakcji. Z kolei już jako takie obeznanie się w uniwersum stworzonym przez autorkę, pozwala czerpać garściami z emocji, jakich doznajemy podczas czytania. 
Myszka w glanach też jest ciekawa zawartości.

Do największych zalet “Zakonu Krańca Świata”, oprócz talentu narracyjnego autorki, należy bez wątpienia świat przedstawiony. Jego odmienność, a także pewna eteryczność zasad nim rządzących sprawia, że mimo zetknięcia z bardzo klasycznym bohaterem, nie sposób nudzić się podczas czytania. Obcość miejsca akcji, realiów tak bardzo odmiennych od tego co znamy sprawia, że zachowania Berga fascynują. Nie możemy mieć pewności, co się z nim stanie ponieważ prawa rządzące jego światem, jego pracą, są inne od naszych. I to właśnie przyciągnęło mnie do tej książki najbardziej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz