środa, 21 listopada 2018

Trup i usteckie krówki, czyli chyba siostrze książki nie oddam

Jak mogłam wspomnieć raz czy dwa (a może dziesięć) nie jestem jedynaczką. Mam siostrę. Młodszą, choć różnica wieku jest tak mała, że łatwo nazwać nas równolatkami. Aczkolwiek rozbieżności w wyglądzie i w charakterze sprawiają, iż określenie nas mianem rodzeństwa bywa problematyczne. Nie dotyczy to jednak czytania książek. Tu przewrotna natura obdarzyła nas skumulowanym, po obojgu rodzicach, zamiłowaniem do słowa pisanego i jeszcze, jakby tego było mało, podniosła je do kwadratu. Sprawa wygląda tak, że to, jak my kupujemy powieści, przebija wszelkie rodzinne spuścizny. Choć gusta mamy różne i w zasadzie połykamy nieraz skrajnie odmiennie od siebie lektury, to czasem się zdarza, że spodoba nam się ten sam tytuł. Tak było w przypadku Marty Kisiel i "Dożywocia" (i nie tylko), przez co obie stałyśmy się posiadaczkami puszystych "kłólików". Teraz jednak przyszła pora na coś nowego i dla odmiany to siostra mnie zaraziła, pożyczając jedną z cudowniejszych książek jakie ostatnio przeczytałam. Mam tu namyśli kryminał autorstwa Anety Jadowskiej "Trup na plaży i inne sekrety rodzinne".
Za udostępnienie tej książki dziękuję swojej siostrze.

Po śmierci ojca i dość nieprzyjemnej i niespodziewanej sprawie adopcyjnej, Magda Garstka zamieszkała z ciotką w Łodzi. Po latach, na zaproszenie babci, ponownie zjawia się w rodzinnej Ustce, by nieco przemyśleć swoje życie, odkryć kilka rodzinnych sekretów i przy okazji znaleźć trupa na plaży. Na szczęście wujek w policji i rodzinne zamiłowanie do rozwiązywania kryminalnych zagadek pozwalają jej przetrawić pierwszy szok i zmotywować się do działania. Tym samym, w ramach aklimatyzacji, Magda angażuje się w prywatne śledztwo, które przy okazji wyciąga na wierzch kilka z sekretów Garstki seniorki, miedzy innymi ten związany z jej absencją na sprawie adopcyjnej wnuczki. Innymi słowy dzieje się dużo, ciekawie i z błogosławieństwem Neptuna.

Z twórczością Anety Jadowskiej zapoznałam siostrę dawno temu. O ile mnie seria o Dorze Wilk nie porwała, o tyle wiedziałam, że najmłodszą członkinie naszej rodziny zachwyci. I dobrze. Aczkolwiek, podobnie jak ja, została naznaczona "przekleństwem bibliofila" i nie poprzestała na samej heksalogi. Zaczęła kupować wszystko, co tylko wyszło spod pióra pani Anety, dzięki czemu ja mogłam przykleić się do "Trupa..." i nie wiem czy tak łatwo go puszczę. Dlaczego? Ponieważ fabuła prezentuje dobrze zbilansowaną mieszankę ckliwo-sarkastycznego poczucia humoru, które uwielbiam. Do tego pełna jest cudownie ciepłych i zaczepnych relacji rodzinnych, wywołujących uśmiech na mojej twarzy. Co prawda akcje okraszono kilkoma niedorzecznymi acz uroczymi scenami (jak chociażby ta w barze ze striptizem), ale niezwykle czytliwy i wciągający styl autorki sprawia, że wszystko przyjmujemy na wiarę nie wdając się w polemikę z rozsądkiem. Wszak czytelnik ma się dobrze bawić, a to zapewniono od pierwszych stron historii.

Zagadka tytułowego trupa może nie należy do najtrudniejszych i ekstremalnie zagmatwanych, ale jest na tyle intrygująca, że z przyjemnością się w nią zagłębiamy. Podobnie jej zwieńczenie brzmi rozsądnie i zadowalająco. Aczkolwiek moim zdaniem sprawa Butryka - wspomnianego nieboszczyka - stanowi tylko tło, pretekst do poprowadzenia fabuły. Tak naprawdę największą tajemnicą z jaką musi zmierzyć się mini-Garstka jest przeszłość jej babci i to, co tak naprawdę dzieje się w pensjonacie seniorki. Co prawda mam wrażenie pewnego niewykorzystania postaci sierżanta Straszewicza, pełniącego funkcję jedynie złowrogiego cienia nad śledztwem Garstki. Choć z drugiej strony spotęgowanie jego mroczności mogłoby pozbawić powieść tej lekkości czytania, więc może nie powinnam się tego tak bardzo czepiać.
To się nazywa kaliber

Ze śledzenia perypetii głównej bohaterki - Magdy Garstki - też czerpie się nie lada przyjemność. Jest przebojowym tornadem w wersji mikro z głową na karku i gaśnicą pod ręką. Poza tym ma w sobie nieograniczone pokłady empatii i zwyczajnie nie sposób jej nie polubić. Musze przyznać, że kojarzy mi się z oficer Judy Hops z filmu "Zwierzogród", ale nie tylko ze względu na policyjne zainteresowania, ale też na niezwykłą energię zamkniętą w tak małym ciałku, którą z łatwością zaraża czytelnika. Podoba mi się fakt, że nie jest typową "damą w opresji" i mimo wszystko dość przytomnie zachowuje się w momentach zagrożenia, choć brak jej rozsądku, by je unikać. Jednakże czym byłaby fabuła książki bez bohaterów raz po raz podpadających w najróżniejsze tarapaty. Tyle dobrego, iż w przypadku Madzi Garstki nie rozpaczamy nad durnotą bohaterki, co jest zawsze na plus.

Po natłoku tych moich "ochów" i "achów" nad lekkością i przyjemnością książki, można odnieść wrażenie, że to pozycja niemal banalna, by nie rzec płytka. Otóż nic bardziej mylnego. Powieść ta porusza jeden bardzo ważny, aczkolwiek często przemilczany przez ofiary problem. Niestety jest to dość znaczący element fabuły i nie chcę zbyt wiele o nim pisać, by nie zdradzać szczegółów, co nie zmienia faktu, iż przy całej radości i ekscytacji, jakie wywołała we mnie lektura "Trupa...", był tez czas na refleksje. Bo kiedy człowiek zżyje się z bohaterką, trudno nie pochylić się nad jej problemami i nie szukać odniesień w swoim życiu. Tym samym książka ta, przy całej swej ciepło-uroczej genialności, dostała nieco gorzkiego posmaku, co tylko dodało jej realności.
Nie nauczę się robić zdjęć przy dobrym świetle...

Mogłabym się teraz posłużyć kilkoma górnolotnymi frazesami, opisującymi ciepło bijące z fabuły; szczyptę ironiczno-sarkastycznego humoru, który po prostu uwielbiam; kochaną bohaterkę wojującą gaśnicą; misiowatych wikingów w służbie policji; klimatyczną księgarnię spełniającą moje papiernicze fetysze oraz usteckie krówki, których brakuje mi do herbaty... Mogłabym napisać o wszystkim, co wywoływało u mnie niesłabnące salwy śmiechu i potoki łez, wzbudzające konsternację w Lubym, a także powątpiewanie, co do mojego zdrowia psychicznego. Mogłabym napisać wszystko. Internet jest jak gąbka, przyjmie każde słowo. Ale moim zdaniem najlepszą recenzją "Trupa na plaży..." Anety Jadowskiej jest fakt, że w momencie kiedy ledwie skończyłam ją czytać, jeszcze nim domknęłam okładkę, chciałam wrócić do fabuły na nowo. A to już coś znaczy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz