Nie jestem brytofilką. Nie robię maślanych oczu do każdego aktora, pochodzącego z Wyspy, nie twierdzę, że BBC to najlepsza stacja na świcie i nie czytałam w oryginale "Dumy i uprzedzenia". Nie mniej jednak czuję pewną sympatię do Wielkiej Brytanii, podsycaną opowieściami znajomych. Uwielbiam słuchać brytyjskiego akcentu, chciałabym kiedyś zobaczyć z bliska Big Bena i straszna ze mnie herbaciara. Szczególną estymą darzę wiktoriański Londyn, ale to głównie wina Sir Arthura Conan Doyle'a i tych wszystkich steampunkowych powieści, których akcja toczy się właśnie w tym okresie. Trochę trudno mi się dziwić, że kiedy koleżanka wspomniała mi o nowej książce, której fabuła osadzona jest właśnie w takich realiach, postanowiłam ją przeczytać. A że zaradna ze mnie kobieta, szybko dopadłam ją w swoje zimne łapki :) W ten o to sposób dziś możecie przeczytać sobie moją opinię na temat "Mapy czasu" Felixa J. Palmy.
Jest styl, jest klasa, jest subtelna sugestia. Muszę pochwalić wydawnictwo za okładkę. Bardzo klimatyczna. I, co się chwali, choć nawiązuje do steampunku, to wyróżnia się kolorystyką. Duży plus ode mnie.