niedziela, 14 czerwca 2015

Złudne supły "Kociej kołyski", czyli wszystko jest kłamstwem

Wśród moich znajomych istnieje przekonanie, że czytam dużo, żeby nie powiedzieć wręcz nałogowo. Ponadto uważają, iż chyba czytałam już wszystko, gdyż zawsze wiem o jakiej książce mowa. Jakby tego było mało, ponoć posiadam jakieś sprytne urządzenie do zmieniania czasu, ponieważ średnio co drugi dzień można mnie było spotkać z inną książką na uczelni. To nie możliwe. Przecież nikt tak szybko nie czyta! Prawda jest taka, iż moim skromnym zdaniem, czytam o wiele za mało. Bez wątpienia mniej niż bym chciała. Dlatego wykorzystuję do tego każdą wolną chwilę spędzoną w autobusie. I jakieś tam zaległości czytelnicze udaje mi się nadrobić. Możecie wierzyć lub nie, ale posiadam takowe. Szczególnie z zakresu klasyków tak uwielbianej przeze mnie fantastyki. Aż wstyd się przyznawać. Jednak z drugiej strony, znając swoje niedoskonałości, należy z nimi walczyć i przekuwać w zalety. Dlatego też postanowiłam sięgnąć do korzeni i na poważnie zabrać się za uzupełnianie swojej wiedzy z zakresu szeroko pojętej literatury fantastycznej.


"Kto czyta, nie błądzi"

Na pierwszy rzut poszedł Kurt Vonnegut i jego "Kocia kołyska". Samego autora poznałam w momencie, kiedy Hadynka rozmkiniała na temat jednej z jego pierwszych książek - "Syreny z Tytana". Oczywiście bardzo szybko sama przeczytałam tę powieść, wyrabiając sobie na jej temat własne zdanie i pozostając w nie lada konsternacji. "Syreny..." nie były tym czego się spodziewałam. Nie mniej jednak okazały się na tyle zajmującą lekturą, bym bez większych obaw sięgnęła po kolejną pozycję z dorobku tego autora. Dlaczego "Kocia kołyska"? Ponieważ była to najstarsza, za raz po "Syrenach..." książka Vonneguta, jaką byłam w stanie załatwić sobie do czytania. Jakaś pokrętna logika podpowiadała, że im lektura starsza, tym bardziej klasyczna, więc jak najbardziej spełniała moje wcześniejsze założenia.

Wszystko zaczęło się od chęci napisania książki i to nie byle jakiej. Narrator - John - chciał stworzyć powieść biograficzną o człowieku nazywanym ojcem bomby atomowej - Feliksie Hoenikkerze. Miał nawet na to świetną, moim zdaniem, koncepcje. Pragnął opisać, co działo się z ludźmi związanymi z jej tworzeniem w dniu, kiedy Amerykańskie Siły Zbrojne, zrzuciły ten śmiercionośny ładunek na Hiroszimę. No ale jak na tak poważny temat przystało, musiał najpierw zebrać informację. Tylko że w miarę przybywania materiałów, poznawania sekretów rodziny Hoenikkera i jego tajnych projektów, John coraz bardziej oddalał się od swojej pierwotnej koncepcji. Katastrofy, która następuje potem, nikt się nie spodziewa.


Nawet po przeczytaniu książki, nie mam pojęcia, o co chodzi z tą okładką.

Powieść ma bardzo ciekawą konstrukcję. Raptem dwustustronicową fabułę podzielono na sto dwadzieścia siedem, niezwykle precyzyjnych rozdziałów, w których autor opisując pozornie zwyczajne, niemal błahe wydarzenia, przemyca ZDANIA. Są to Zdania podpowiedzi. Zdania wybudzające z książkowego letargu. Zdania wróżby, wymagające niezwykłego skupienia. Zdania obuchy, pozornie nie przystające do reszty, ale stopniowo przygotowujące nas na to, co ma nadejść. Muszę przyznać, że z początku myślałam, iż pomyliłam książki, przekręciłam nazwisko autora i natrafiłam na jakieś political fiction. W przeciwieństwie do "Syren..." nie dostajemy klasycznego s-f. Autor bawi się rzeczywistością, zmieniając ją tak subtelnie, iż granica pomiędzy fikcją literacką a historyczną zgodnością niemal niezauważalnie zostaje zatarta. Wszystko, co opisał mogło i nadal może się zdarzyć. Mimo że utwór powstał ponad pół wieku temu, w pewien sposób ciągle jest aktualny. Ludźmi wciąż targają te same namiętności, wciąż łudzą się tymi samymi kłamstwami, wciąż chcą widzieć "kocią kołyskę" tam, gdzie widać tylko poplątany sznurek.


I tytułowa kocia kołyska.

Ta niepozorna książeczka wymaga od czytelnika więcej, niż można by się spodziewać po powieść nazwanej na cześć absurdalnej, dziecięcej zabawy. Autor komentuje, kpi i wyśmiewa każdego, kto chce się zasłonić wielkimi ideami. Bo wszystko jest fałszem. I nauka. I religia. Nawet miłość. A tam gdzie spodziewalibyśmy się ostatecznego końca, człowiek radzi sobie zaskakująco dobrze. "Kocia kołyska" powinna nas kierować do swoistych przemyśleń, refleksji, do których dochodzenie, w normalniej sytuacji, mogłoby być zbyt mozolne. Na szczęście pan Vonnegut posiada niezwykły dar posługiwania się słowem, charakteryzujący się prostotą i trafnością komponowanych zdań. Treść więc nas nie zamęczy, ale spowoduje, że zaczniecie się zastanawiać "Co tu się właśnie wydarzyło?" Polecam wszystkim, którzy prócz rozrywki, pragną od książki czegoś więcej.

6 komentarzy:

  1. Okładka to otwarta klatka dla ptaków. Może było coś o tym?
    Lub ma symbolizować to, że po przeczytaniu tej książki stajemy się wolni od czegoś?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chyba że uwolnienie się z pozorów kłamstwa absolutnego jakim jest życie (?) ale to trochę naciągane jest

      Usuń
  2. Odpowiedzi
    1. Prawda? Ale powiem Ci, że inne wydania wcale nie były lepsze :P

      Usuń
  3. Cały czas mam ten tytuł gdzieś z tyłu głowy, bo moja koleżanka zachwycała się Vonnegutem przed laty, ale oczywiście wciąż mi ta "Kocia kołyska" umyka :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Książka jest specyficzna ale bardzo przyjemna w odbiorze :)

      Usuń