wtorek, 8 marca 2016

"Jak ja nie lubię złych kontynuacji", czyli Aang vs Korra

W telewizji pojawia się coraz mniej dobrych animacji. I nie mam tu na myśli pełnometrażowych produkcji kinowych, jak choćby nagrodzone Oscarem "Inside Out", ponieważ twórcy tego typu filmów dobrze zdają sobie sprawę z tego, że prócz dzieci, w kinach pojawią się także towarzyszący im dorośli. Później całkiem prawdopodobne, że staną oni dużo większymi fanami filmu niż targetowi małoletni, ale to już zupełnie inna bajka. Myślę bardziej o odcinkowych animacjach, których fabuła rozciągała się na godziny oglądania, choć poszczególne epizody niekoniecznie musiały być ze sobą powiązane. Teraz, gdy będąc w domu zdarzy mi się czasami włączyć "kanał z bajkami", ze smutkiem przeskakuję dalej, bo z przykrością odkrywam, że nic z tego, co na nim puszczają, nie jest mnie w stanie zainteresować i to raczej nie dlatego, że nagle wydoroślałam. Po prostu współczesne produkcje CN czy Disney Chanel wydają mi się niedorzeczne. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość, w jednej ze współczesnych animacji się zakochałam i jej oglądanie wciąż raduje me, wciąż nie dorosłe serce. Niestety jej historia wiąże się też z największym, przynajmniej dla mnie, kontynuacyjnym rozczarowaniem ostatnich lat. Mówię o przygodach Aanga - ostatniego maga powietrza - i Korry, której popularności nie rozumiem.
Dziś odrobina dzielenia się frustracją na temat jednej kontynuacji.

Problem polega na tym, że zwabiona chęcią poznania dalszych losów bohaterów, z którymi tak mocno zżyłam się w trakcie seansów "The Last Air Bendera" zaczęłam oglądać Korrę. I niestety, po pierwszym sezonie opadło mi wszystko to, co mogło opaść. W ogóle nie czułam tego serialu, nie obchodziło mnie, co się stanie z nową Awatar ani z jej przyjaciółmi. W żaden sposób nie potrafili mnie do siebie przekonać. Jedynie z rozczuleniem reagowałam na retrospekcje, w których pojawiali się już dorośli Aang, Sokka czy Toph. Największą chwilę radości przeżyłam, gdy na ekranie zobaczyłam młodego generała Iroh, będącego wnukiem Zuko, którego (przynajmniej w wersji angielskiej) dubbingował ten sam człowiek, użyczający głosu buntowniczemu księciu nacji ognia. Och żebyście słyszeli ten kwik radości. Ale poza takimi momentami, w pierwszym sezonie Korry nie pojawiło się nic, co zmotywowałoby mnie do obejrzenia kolejnego. A przecież jej postać powinna mi być bliższa od małoletniego Aanga, który w dużej mierze zachowywał się jak dziecko (halo sarkastyczny Mrozie, przecież on był dzieckiem). Dlatego też zaczęłam się nad tym głębiej zastanawiać. Ostrzegam, że dalsza część wpisu jest najeżona ogromną ilością spoilerów, ale nie da się inaczej.

Aanga można by nazwać wiarołomnym awatarem. Nie udźwignął przecież swojego brzemienia i porzucił swoich ludzi, co sprowadziło na świat sto lat walki i dominacji Narodu Ognia. Korra od razu wyrywa się do działania, chcąc spełniać swoją powinność jako obrończyni uciśnionych. Punkt dla pani z Południowego Plemienia Wody, jednak dalej już nie jest tak ciekawie. Dziecinny Aang potrafił nie raz okazać dużo większą dojrzałość, niż jego następczyni niemal nieustannie próbująca zwrócić na siebie ludzką uwagę, całą swoją postawą krzycząca: "Hej, jestem Awatarem! Zostawcie mnie i podziwiajcie jak sobie z tym radzę!". Nie radzisz. Ale nie chodzi mi już o niemal wulgarną atencyjność nowej Awatar, ale o jej brak umiejętności. Tyle lat, tylu mentorów, a ona potrafiła wykorzystywać swoją moc nad żywiołami tylko do jeszcze większej rozwałki. Dla przykładu, pamiętacie jakie umiejętności na początku pierwszego sezonu prezentowała Katara? Te trzy strumyczki, które ledwie potrafiła wytworzyć? A jak to wyglądało na końcu, nie serii, a samej "Księgi Wody", gdzie niemal pokonała Pakku - starego mistrza wody z Północnego Plemienia? Pamiętacie te wszystkie formy, których użyła? Ich widowiskowość, precyzję i pomysłowość? W "Legendzie Korry" tego nie uświadczycie, przynajmniej nie przez pierwszy sezon.
Tego brakowało mi w pierwszym sezonie Korry - prawdziwie epickich walk benderów.

Ogólnie, w trakcie oglądania Korry, miałam wrażenie, że większość benderów (nie lubię polskiego tłumaczenia "mag") z jej pokolenia straciło wiele z finezji umiejętności oraz pomysłowości ich wykorzystania, na rzecz zwiększenia mocy i masowości. Tak jakby przez lata dobrobytu zapewnione przez Aanga, coś utracili. Poza tym kolejnym minusem kontynuacji są młodzi bohaterowi - drugi "Team Avatar", będący niemal bezczelną kalką z pierwszego. Niemal, ponieważ niektórych elementach "dla odmiany" zastosowano metodę "przeciwności", ale tak nachalnych, że trudno uwierzyć, że ktoś znający historię Aanga mógłby tego nie zauważyć. Ale wracając do meritum. - wielowymiarowości głównych bohaterów "The Last Aribendera". Katara zawsze wszystkim matkowała, stanowiąc filar grupy, jednak ukrywała w sobie gniewa i chęć zemsty, z którymi potem przyszło jej się mierzyć. Od początku czuliśmy, że między nią a Aangiem coś iskrzy, ale było to tak delikatne, tak subtelne, że radowaliśmy się a każdy, chociaż drobny przejaw tego. To były mądre dzieciaki. Szczególnie Katara. Sokka może zachowywał się jak skończony idiota, ale nim nie był. Pomysłowość i nietuzinkowości nie można mu było odmówić. Humorem maskował niepewność związaną z funkcją lidera grup i obawę przed tym, że może zawieść. Buntownicza Toph na każdym kroku starała się udowodnić, że mimo swej ułomności jest w stanie sobie świetnie radzić, lepiej niż osoby pełnosprawne. Nie chciała prosić o pomoc, nawet gdy jej potrzebowała i strasznie bała się samotności. Pod twardą skorupą ukrywała naprawdę wrażliwe wnętrze.

W późniejszym czasie do Drużyny Awatara dołączył także książę Zuko, który przez część serii pełnił rolę głównego antagonisty. Jednak odpowiedzmy sobie szczerze, czy jest ktoś na sali, kto po bodajże czwartym odcinku pierwszej serii mógłby z ręką na sercu powiedzieć, że nie lubi wygnanego księcia, ponieważ ten jest stricte zły? Przecież to najbardziej dynamiczna postać w całym serialu. Fakt, jego przesadny momentami tragizm może wydawać się komiczny, ale spójrzcie na bazę tej postaci. Dobre dziecko despotycznego ojca, które we wczesnym dzieciństwie straciło matkę i odtąd jedynym sensem jego życia było przypodobanie i akceptacja ostatniego rodzica. Które dziecko tego nie chce. Sam jego wewnętrzny konflikt był niesamowity. Prosty, bo animacja skierowana była do dzieci, ale zarazem głęboki i mądry. Pokazujący to, co jest ważne. I to było cudowne. Kiedy mówi się o Zuko, nie można zapominać o Iorh. Cudownym, dobrym, gotowym zawsze nieść pomoc Iroh. Wielkim Generale Królestwa Ognia nazywanym Smokiem Zachodu. Jak ja kocham jego postać. Z początku jowialny, leniwy z czasem ujawnia wielką mądrość drzemiącą w tym postępowaniu. I wielką tragedię skrywaną w sercu. Kiedy ogląda się Aanga po raz drugi, nie sposób nie dostrzec, że Iroh od samego początku zostawia ślady mówiące o przywróceniu równowagi i przynależności do Białego Lotosu, za co należy oddać scenarzystom wszelkie dzięki.
Fanart zapożyczony z tej strony. Bo świetny. Tyle uczuć. I Zuko z korzystnego profilu. 

"Legenda Korry" tego nie ma. Mako to dobry dzieciak niezły bender ognia, ale sam potrzebuje opieki. Poza tym jego relacja z Awatar męczy, ponieważ w zbyt wielu momentach wysuwa się na pierwszy plan, jakby to ona była najważniejsza. Nie, nie jest. Młodsze dzieci z pierwowzoru to udowodniły. Bolin może i jest żartownisiem w stylu Sokki, ale jego nieznośna lekkość bytu powoli irytuje zamiast bawić, ponieważ nie kryją się za nią przebłyski geniuszu. Bolin ma robić za błazna i już. I to nie koniecznie tego mądrego. Piękna i niezwykle atrakcyjna Asami jest tym (razem z wybujałym biustem Korry), czego brakowało "The Las Aribenderowi" - prawdziwie kobiecym obiektem do "wzdychania" młodych fanów. I czy mignął mi gdzieś wątek homoseksualny pomiędzy Asami a Korrą czy to tylko fantazje fanów? Bo jeśli naprawdę jest to pomysł scenarzystów to szalony trójkąt Asami-Korra-Mako, nie przypada mi do gustu. Głównie dlatego, że mam wrażenia iż wątki miłosne są po to, żeby zamydlić brak pomysłu na fabułę, co po prostu jest smutne.

Smutni są też główni antagoniści, przynajmniej w pierwszym sezonie. Dążenia Tarrloka są widoczne jak na dłoni i aż dziwi, że z całej rady tylko Tenzin mu się sprzeciwia. Dlaczego pozostali członkowie ograniczają się tylko do bycia cieniami w różnych kolorach, w odpowiednich momentach podnoszących rękę. Trochę lepiej sprawuje się Amon i ja jako widz wiązałam z nim wielkie nadzieje na pozostałe sezony, ale i tu się rozczarowałam. Pomysł może i był logiczny, ale jakoś tak przyjęłam go z obojętnością i pewnym rozczarowaniem. Wiem, że w Awatarze główni antagoniści się zmieniali, ale zawsze nad nimi unosił się duch tego największego, najgorszego wroga - Lorda Ognia Ozaia. Jego dzieci jedynie stopniowo budowały napięcie, przed jego pojawieniem się. Dlatego też końcówkę pierwszego sezonu Korry przyjęłam również z niejakim smutkiem. Tarrlok i Amon w pewien sposób byli bohaterami tragicznymi. Szkoda ich było...
Jedyna bezspoilerowa grafika przedstawiająca ich obu.

I smutek jest właśnie tym dominującym uczuciem, które towarzyszyło mi podczas oglądania pierwszego sezonu Korry. Smutek nad zmarnowanym potencjałem, przetykany uśmiechem sentymentu i brakiem zrozumienia. Dlaczego na konwentach spotykam cosplay'e Korry, a nie Katary, Toph czy Aanga? Wiem, że nie znam całości, ale po pierwszym sezonie, w którym świat jest bardziej nowoczesny, podobniejszy do naszego (co nie jest złe), nie czuje chęci dalszego poznawania go. Przez bohaterów, dla których bardziej liczą się ich wewnętrzne animozje, od misji. Bohaterów poniekąd niewdzięcznych, ponieważ mając wszystko, potrafią się skupiać jedynie na sobie. Czyżby była to zawoalowana krytyka naszych czasów? Czyżby Korra posiadała mądrość, o którą bym jej nie podejrzewała? Może to wszystko wynik braku znajomości reszty serii? Muszę przyznać, że stopniowo rodzi się we mnie chęć kontynuacji oglądania. Niestety nie w wyniku ciekawości dalszych losów młodej Awatar. W trakcie przeglądania internetu w poszukiwaniu grafik do tego artykułu dowiedziałam się, że w dalszych sezonach pojawiają się Zuko (tak, ten Zuko), Toph (no wiadomo, która) i, o dziwo, wujek Iroh i to właśnie chęć ponownego zobaczenia tej właśnie postaci zaczyna przeważać nad niechęcią do całości. Kto wie, może Iroh pomoże mi polubić Korrę?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz