Jeśli czytacie mojego bloga dość wnikliwie, zauważyliście, że raz na jakiś czas zdarza mi się wspominać panią N. - moją dawną nauczycielkę polskiego. Owym wspomnieniom zawsze towarzyszą jakieś tęskno-zachwycone epitet. Dzieje się tak głównie dlatego, że gdy zaczynam myśleć o pedagogu, który przez te wszystkie, szkolne lata miał na mnie największy wpływ, w głowie pojawia mi się obraz uśmiechniętej pani N. w długiej, ciemnej spódnicy, dopasowanym żakiecie i szczególnym, ale stylowym naszyjniku. To właśnie ona starała się nie tylko przygotować nas do matury, którą wówczas pisało się pod klucz znany jedynie twórcom szalonych tematów, ale i zaszczepić pewną dozę miłości do literatury, a także wychować. Nawet nie wiecie, jak wówczas żałowałam, że lekcje polskiego nie trwały dłużej. Mogłam siedzieć i słuchać jej godzinami, ponieważ nie tyle co ciekawie prowadziła lekcje, ale po nich czułam się nieraz bogatsza, pełniejsza, choć odrobinę mądrzejsza. Mam też wrażenie, iż nie wpłynęła wyłącznie na mój gust czytelniczy czy umiejętność myślenia w trakcie lektury, ale też ukształtowała mą pseudo-pisarską drogę. Czasami, choć może to wydać się dość śmieszne, dostrzegam ją w trójbarwnych cieniach do powiek, które lubię nakładać na oczy, czy sposobie noszenia długich spódnic, które stopniowo zaczynam darzyć coraz większą estymą. Nie chodzi mi o dokładne naśladownictwo, ale o cień czegoś ulotnego, co wydaje się być znajome, ale nie wyłącznie moje. Jak mgnienie, iskra obcości w dobrze znanym wzorze.
Szczerze uwielbiałam lekcje polskiego, które prowadziła pani N., jej poczucie humoru i uparte dążenie do tego, żeby nie tylko nas czegoś nauczyć, ale i wychować. Do tej pory pamiętam jak poświęciła jedną z nich tylko po to, by omówić jedno życiowe zagadnienie, wyjątkowo spędzające jej sen z powiek. Sama rozmowa, jaka wówczas wynikła między nią a nami-uczniami, była dla nas szczególna. Oczywiście można się doszukiwać wyjaśnienia tej "szczególności" w fakcie, że nasza wychowawczyni-germanistka traktowała lekcje wychowawcze jako dodatkowe godziny niemieckiego. Jednak moim zdaniem chodziło o to, iż pierwszy raz potraktowano moją klasę jak dorosłych, myślących ludzi. Sam sposób prowadzenia zajęć przez panią N. był dość szczególny. Oprócz zwyczajowych opowieści o autorach czy genezach omawianych dzieł, wtrącała delikatne, autobiograficzne dygresyjki (hmmm dostrzegacie pewne podobieństwo?). Dla tych historii byłam gotowa przebrnąć przez najgorsze lektury, do których nieodmiennie zaliczałam wszystkie dzieła patrona mego liceum - Stefana Żeromskiego - żeby tylko posłuchać, co pani N. miałaby do powiedzenia na ten temat. Pamiętam czaszkę i globus związane z "Posągiem człowieka na posągu świata", czy szalone cykady przy "Grobie Agamemnona". I wiele, wiele innych. Umiejętności snucia opowieści pozazdrościłby jej niejeden bard.
W każdym razie, już przy właściwym omawianiu lektury, nie próbowała nam na siłę wciskać genialności, co po niektórych wieszczy-opiumistów, a za klepane odtwórczo "Słowacki wielkim poetą był" można był srogo oberwać. A przynajmniej zasłużyć na karcące spojrzenie pani N., które mówiło ni mniej ni więcej: "Tylko na tyle cię stać?" i uwierzcie mi, to było znacznie gorsze niż standardowe ochrzany i uwagi. Poczucie, że w jakiś sposób zawiodło się panią N. naprawdę bolało, a przynajmniej mnie. Możecie więc sobie wyobrazić co czułam, kiedy odważyłam się pokazać jej swoje gimnazjalne wiersze, które delikatnie rzecz ujmując (oczywiście patrząc na nie z perspektywy czasu) do najlepszych nie należały. Co miała mi powiedzieć? Widzicie dobrze, że poezji u mnie niewiele, więc raczej nie popchnęła mnie w tym kierunku i dobrze się stało, bo poetka byłaby ze mnie marna. Nie mniej nie żałuję, że wówczas się odważyłam, choć przyznam się: krytyka ukochanego pedagoga mocno zabolała. Jednak dzięki temu odnalazłam się w prozie życia, gdzie sklejanie kolejnych zdań z poezją mających niewiele wspólnego, przychodzi mi z zaskakującą łatwością. A wszystko dzięki pani N., jej mądrym słowom krytyki, które uczyniły ze mnie, jeśli nie lepszego człowieka, to przynajmniej porządnego pisarza. Co smutne, kiedy zdarzyło mi się odwiedzić swoje liceum kilka lat po maturze i wprosić się na lekcję polskiego prowadzoną przez panią N. (tak z sentymentu), dostrzegłam zmiany w prowadzeniu zajęć. Już nie było dygresyjek, a tylko wałkowany temat, ale patrząc po znudzonych minach uczniów zalęgniętych w ławkach, w których nie dostrzegłam ani krztyny czy fascynacji słowami pedagoga... Nie, nie było się czemu dziwić. W każdym razie cieszę się, że byliśmy na tyle wyjątkową klasą, by mieć szczęście do tak niesamowicie prowadzonych lekcji. I, że potrafiliśmy je docenić.
Raz na jakiś czas, wśród omawianych biografii, interpretacji wierszy czy cudnych dygresyjek, padały pewne tytuły. Książki te były zupełnie niezwiązane z kanonem lektur szkolnych, ale zawierały w sobie coś, co wg. pani N. mogło nas wzbogacić. Ja, dziewczę pocieszne i dość śmieszne w czasach licealnych, ale za to niemal nabożnie wpatrzone w panią N., z zacięciem godnym lepszej sprawy notowałam wszystkie te tytuły, które nam sugerowała. Odwracałam wówczas swój zeszyt i na jego ostatniej stronie dopisywałam kolejną polecajkę. Ze słuchu i, jak po latach odkryłam, z licznymi błędami, ale przynajmniej stanowiły jakiś ślad. Gdy stosowny brulion się kończył, lista była przepisywana na koniec nowego w oczekiwaniu na dodanie kolejnych tytułów. W sumie z końcem liceum doczekała się ona kilkunastu pozycji, przykładnie przepisanych do mojego pamiętnika i solennego przyrzeczenia, że kiedyś je przeczytam. Co, jak można się było domyślać, nie nastąpiło zaraz po maturze. Co znajduje się na tej liście? Głównie książki Kapuścińskiego i Herberta, opowiadania Mrożka, czy mój osobisty faworyt, gdy go tylko dorwę "Euklides był osłem".
Teraz, z perspektywy czasu i dziesiątek innych, przeczytanych książek (setek, moja droga, setek) stwierdzam, że do niektórych lektur trzeba wewnętrznie dojrzeć. Tak jak w końcu znalazłam w sobie ducha uwielbiającego "Zimowego Monarchę" Bernarda Cornwella (wiem, że już o tym pisałam), tak w końcu poczułam wewnętrzną potrzebę przeczytania wszystkich pozycji z tej listy. Nadal uwielbiam fantastykę i czuję szczególny pociąg do kryminałów, a prozę Warthona mogłabym połykać całymi tomami... Ale chyba już doszłam do momentu, w którym czuję, że to za mało. Że potrzeba czegoś więcej. Ziarno, zasadzone we mnie przez panią N. w końcu dojrzało, co jest dość niezwykłe, że potrafiło tyle czekać na swój czas.
Pierwszą próbą przeczytania książek z tej listy, nie do końca udaną, bo nie pociągnęła za sobą kolejnych, był "Heban" Ryszarda Kapuścińskiego. Czytałam ją na tyle dawno, by szczegóły zatarły się w mej pamięci, ale też nie na tyle, by stały się czystą kartką. Pozostały wspomnienia lingwistycznych dywagacji, podróży, eksperymentów i języka, stylu, którym sama chciałabym się posługiwać. Może właśnie to pragnienie aspiracji stylu i świadomość mentalnej niedojrzałości sprawiły, że wówczas przestałam realizować to postanowienie. Nie mniej jednak pozostawiło to ślad, który ostatnio zaczął palić się jasnym znacznikiem w mojej duszy. Po serii książek z gatunku szeroko pojętej fantastyki, jakie miałam przyjemność recenzować (najdłuższej serii recenzenckiej od początku istnienie koncepcji Powiało Chłodem), poczułam pewien przesyt i zagubienie głównego celu - rozwijania siebie. Dlatego też po lekturze "Zejścia", które miałam przyjemność recenzować dla portalu Panteon, i związanych z nim niezwykle barwnych i aromatycznych opisów żywych trupów, stwierdziłam, że tymczasowo mam dość, a Kapuściński może być właśnie "lekiem na całe zło". Na szczęście koleżanka poratowała egzemplarzem "Cesarza", bo jakoś nie wyobrażałam sobie czytania tego na "kundelku". I znów było to samo uczucie zachwytu stylem, pewnego niedowierzania i poetyckiej ulotności, połączone z pragnieniem dorównania. Może to głupie i nieco naiwne aspiracje, ale chyba lepsze to niż przekonanie, że nigdy nie dorówna się ideałowi. Jakby nie było, mam skromną nadzieję, że mimo wszystko na jednej pozycji tym razem się nie skończy.
Czasem, żeby wejść na właściwą drogę potrzebna jest pomoc odpowiedniej osoby.
Szczerze uwielbiałam lekcje polskiego, które prowadziła pani N., jej poczucie humoru i uparte dążenie do tego, żeby nie tylko nas czegoś nauczyć, ale i wychować. Do tej pory pamiętam jak poświęciła jedną z nich tylko po to, by omówić jedno życiowe zagadnienie, wyjątkowo spędzające jej sen z powiek. Sama rozmowa, jaka wówczas wynikła między nią a nami-uczniami, była dla nas szczególna. Oczywiście można się doszukiwać wyjaśnienia tej "szczególności" w fakcie, że nasza wychowawczyni-germanistka traktowała lekcje wychowawcze jako dodatkowe godziny niemieckiego. Jednak moim zdaniem chodziło o to, iż pierwszy raz potraktowano moją klasę jak dorosłych, myślących ludzi. Sam sposób prowadzenia zajęć przez panią N. był dość szczególny. Oprócz zwyczajowych opowieści o autorach czy genezach omawianych dzieł, wtrącała delikatne, autobiograficzne dygresyjki (hmmm dostrzegacie pewne podobieństwo?). Dla tych historii byłam gotowa przebrnąć przez najgorsze lektury, do których nieodmiennie zaliczałam wszystkie dzieła patrona mego liceum - Stefana Żeromskiego - żeby tylko posłuchać, co pani N. miałaby do powiedzenia na ten temat. Pamiętam czaszkę i globus związane z "Posągiem człowieka na posągu świata", czy szalone cykady przy "Grobie Agamemnona". I wiele, wiele innych. Umiejętności snucia opowieści pozazdrościłby jej niejeden bard.
W każdym razie, już przy właściwym omawianiu lektury, nie próbowała nam na siłę wciskać genialności, co po niektórych wieszczy-opiumistów, a za klepane odtwórczo "Słowacki wielkim poetą był" można był srogo oberwać. A przynajmniej zasłużyć na karcące spojrzenie pani N., które mówiło ni mniej ni więcej: "Tylko na tyle cię stać?" i uwierzcie mi, to było znacznie gorsze niż standardowe ochrzany i uwagi. Poczucie, że w jakiś sposób zawiodło się panią N. naprawdę bolało, a przynajmniej mnie. Możecie więc sobie wyobrazić co czułam, kiedy odważyłam się pokazać jej swoje gimnazjalne wiersze, które delikatnie rzecz ujmując (oczywiście patrząc na nie z perspektywy czasu) do najlepszych nie należały. Co miała mi powiedzieć? Widzicie dobrze, że poezji u mnie niewiele, więc raczej nie popchnęła mnie w tym kierunku i dobrze się stało, bo poetka byłaby ze mnie marna. Nie mniej nie żałuję, że wówczas się odważyłam, choć przyznam się: krytyka ukochanego pedagoga mocno zabolała. Jednak dzięki temu odnalazłam się w prozie życia, gdzie sklejanie kolejnych zdań z poezją mających niewiele wspólnego, przychodzi mi z zaskakującą łatwością. A wszystko dzięki pani N., jej mądrym słowom krytyki, które uczyniły ze mnie, jeśli nie lepszego człowieka, to przynajmniej porządnego pisarza. Co smutne, kiedy zdarzyło mi się odwiedzić swoje liceum kilka lat po maturze i wprosić się na lekcję polskiego prowadzoną przez panią N. (tak z sentymentu), dostrzegłam zmiany w prowadzeniu zajęć. Już nie było dygresyjek, a tylko wałkowany temat, ale patrząc po znudzonych minach uczniów zalęgniętych w ławkach, w których nie dostrzegłam ani krztyny czy fascynacji słowami pedagoga... Nie, nie było się czemu dziwić. W każdym razie cieszę się, że byliśmy na tyle wyjątkową klasą, by mieć szczęście do tak niesamowicie prowadzonych lekcji. I, że potrafiliśmy je docenić.
Nie, pani N. tak nie wygląda, ale chodzi o koncepcje :P
Raz na jakiś czas, wśród omawianych biografii, interpretacji wierszy czy cudnych dygresyjek, padały pewne tytuły. Książki te były zupełnie niezwiązane z kanonem lektur szkolnych, ale zawierały w sobie coś, co wg. pani N. mogło nas wzbogacić. Ja, dziewczę pocieszne i dość śmieszne w czasach licealnych, ale za to niemal nabożnie wpatrzone w panią N., z zacięciem godnym lepszej sprawy notowałam wszystkie te tytuły, które nam sugerowała. Odwracałam wówczas swój zeszyt i na jego ostatniej stronie dopisywałam kolejną polecajkę. Ze słuchu i, jak po latach odkryłam, z licznymi błędami, ale przynajmniej stanowiły jakiś ślad. Gdy stosowny brulion się kończył, lista była przepisywana na koniec nowego w oczekiwaniu na dodanie kolejnych tytułów. W sumie z końcem liceum doczekała się ona kilkunastu pozycji, przykładnie przepisanych do mojego pamiętnika i solennego przyrzeczenia, że kiedyś je przeczytam. Co, jak można się było domyślać, nie nastąpiło zaraz po maturze. Co znajduje się na tej liście? Głównie książki Kapuścińskiego i Herberta, opowiadania Mrożka, czy mój osobisty faworyt, gdy go tylko dorwę "Euklides był osłem".
Teraz, z perspektywy czasu i dziesiątek innych, przeczytanych książek (setek, moja droga, setek) stwierdzam, że do niektórych lektur trzeba wewnętrznie dojrzeć. Tak jak w końcu znalazłam w sobie ducha uwielbiającego "Zimowego Monarchę" Bernarda Cornwella (wiem, że już o tym pisałam), tak w końcu poczułam wewnętrzną potrzebę przeczytania wszystkich pozycji z tej listy. Nadal uwielbiam fantastykę i czuję szczególny pociąg do kryminałów, a prozę Warthona mogłabym połykać całymi tomami... Ale chyba już doszłam do momentu, w którym czuję, że to za mało. Że potrzeba czegoś więcej. Ziarno, zasadzone we mnie przez panią N. w końcu dojrzało, co jest dość niezwykłe, że potrafiło tyle czekać na swój czas.
Za sukcesami ucznia zawsze stoi ktoś więcej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz