poniedziałek, 19 września 2016

Daleka bliska podróż, czyli Mróz na urlopie

Kiedy po zakończeniu nauki, w końcu idzie się do pracy, w trakcie pierwszego lata przeżywa się pewien szok. Ta bolesna świadomość, że cała dzieciarnia i studencka brać ma aktualnie wolne najbardziej boli w słoneczne ciepłe dni, kiedy jednak trzeba iść do pracy. No cóż, powoli trzeba się przyzwyczajać do takiego stanu rzeczy i jak najbardziej umiejętnie korzystać z magicznego słowa "urlop". W momencie, gdy jesteś najmłodsza stażem w nowej pracy, wiesz też, że na swoją kolej musisz poczekać. I w końcu, gdy lato już niemal przeminęło, i mnie udało się wyjechać. Chociaż na trochę. Tylko trochę zakuło, kiedy zapytana w pracy z entuzjazmem opowiedziałam, gdzie jadę, usłyszałam zawiedzione "Myślałam, że za granicę". Żeby nie było nieporozumień, owo "ukłucie" nie wynikało z tęsknoty za zagranicznymi wojażami, lecz niezrozumieniem ludzi, iż dobrze można się bawić niezależnie od miejsca i mieć odmienne oczekiwania odnośnie urlopu. Ja potrzebowałam ciszy, wina i książek i właśnie to dostałam, razem pysznym jedzeniem i jeszcze lepszą kawą. A wystarczyło wsiąść w auto i przejechać marne 400 km w stronę wschodniej granicy. I tak właśnie Mróz wraz z Lubym wylądowała w Zamościu.
Widoczek na ratusz w Zamościu.

Zaczęło się w czwartek z rana. Jak to ja, już miałam nerwy. Głównie dlatego, że nie lubię się pakować, ponieważ na wyjeździe trzeba przewidzieć różne sytuacje, żeby zabrać wszystkie potrzebne rzeczy, a moja bujna wyobraźnia nigdy nie kończy podsyłać mi barwnych scenariuszy tego, co może pójść nie tak. A miałam jeszcze prowadzić wioząc mój największy skarb - Lubego na siedzeniu obok. No cóż, miałam prawo się przejmować. Na szczęście należę do grupy ludzi, których prowadzenie auta zawsze uspokaja, a im dłuższa trasa przed nimi tym lepiej. Dzięki czemu już po godzinie jazdy mogłam się zrelaksować, a po dwóch zacząć uśmiechać. Niepohamowana euforia spadła na mnie gdzieś za Radomiem. Jechałam. W końcu. Na urlop! Droga była pusta i prosta, a trasa tak niewymagająca, że nie musiałam patrzeć na mapę, a jedynie na znaki słuchając wskazówek pana z Google Maps. Uwierzcie mi, niewiele jest równie przyjemnych i oczyszczających umysł rzeczy, jak prowadzenie auta przez odpowiednio długi czas. Nie myśli się wówczas o niczym innym poza drogowym "Tu i teraz", co w moim przypadku, stanowi naprawdę pożądaną odmianę. 

Kwatera w Zamościu okazała się nad wyraz przytulna i spokojna, choć przyznam, że łóżka mogłyby być miększe. Nie przyjechałam się jednak wylegiwać na łożu z piór... no może trochę, a ten mankament pokój nadrabiał wygodnymi fotelami i kanapą, na której w końcu mogliśmy wygodnie obejrzeć we dwójkę film (nasze mieszkanie tymczasowo jest pozbawione takiego luksusu). Ja natomiast, w chwilach wolnych od łażenia po mieście, mogłam wygodnie rozłożyć się z książką i dobrym winem, spełniając tym samym przepis na udane wakacje wg Mroza (co prawda w oryginale był hamak, ale przecież nie będziemy marudzić i wybrzydzać).
Taka sobie Mróz z mikro kawką. Na zdjęciu nie widać, ale błogość na twarzy po skosztowaniu była olbrzymia.

Samo miasto bardzo przypadło mi do gustu: jest małe, mniejsze niż Kielce (przynajmniej wg mojego niewprawnego oka), ale nie na tyle, żeby nie było w nim co robić. Poza tym naprawdę piękne - od urokliwej starówki zwyczajnie nie mogliśmy oderwać oka, podobnie jak po pozostałościach po zabudowaniach obronnych - a do tego niezwykle czyste, jak zauważył Luby, przynajmniej w porównaniu do Łodzi. Może to dlatego, że przyjechaliśmy do Zamościa już po sezonie, a może faktycznie władze miasta bardzo dbają, żeby najbardziej reprezentacyjne części siedziby Jana Zamoyskiego właściwie się prezentowały.  Jakby nie było, taki stan rzeczy bardzo nam odpowiadał. Szczególnie, gdy puściliśmy się samopas, włócząc się uliczkami Starówki. Bez mapy, bez pomysłu na trasę, idąc tam, gdzie akurat dostrzegliśmy coś, co nas zaciekawiło. Co z kolei doprowadziło nas do odkrycia przecudownej kawiarni "Pożegnanie z Afryką", gdzie uraczono nas świeżo mieloną, niesamowicie aromatyczną kawą w malutkich filiżankach. Oczywiście, gdy wziąć pod uwagę niemal pół litrowe kubki, w których zwykliśmy się raczyć z Lubym tego typu napojami, mogło się wydawać śmiesznie małe, ale kawa sama w sobie  wywoływała piorunujące wrażenie na moich kubkach smakowych. A jeszcze przyjemniej było pogawędzić z panią prowadzącą lokal, która zdawała się znać zapach każdej kawy, która w zgrabnych słojach stała u niej na półce.

Ogólnie zaskakująco zgodni byliśmy z Lubym jeśli chodzi o obowiązkowe punkty zwiedzania, dlatego też dość szybko nasze kroki zawiodły nas do Browaru Zamość, gdzie można było spróbować lokalnego, świeżo ważonego piwa. Z resztą, sam klimat lokalu, w którym stoliki znajdowały się przy kadziach do ważenia, a piętro niżej znajdowała się cała hala produkcyjna, był dla mnie pierwszorzędny, a mikrokufelki z trunkiem do popróbowania były po prostu przeurocze. Oczywiście na browarze nie zakończyliśmy przygody z regionalnymi specjałami, i daliśmy się jeszcze skusić "Ormiańskim Piwnicom", serwującym prócz zwyczajowych schabowych, frytek i pizz wszelkiej maści, dania kuchni ormiańskiej (przynajmniej taką mieliśmy nadzieję, ponieważ wiedza na temat, czym powinna się ona charakteryzować, była u nas znikoma). I fakt, mogłabym tu rozpisać się na temat piwnicznego wyglądu lokalu czy smakowitości serwowanych potraw, jednak chciałam tu pochylić się chwilkę nad jednym dziwadełkiem: toaletami na pin. Z początku myślałam, że to tylko taki "piwniczny" pomysł, ale potem okazało się, że w innych lokalach też go praktykują. Sprawa wygląda tak, że nikt z zewnątrz nie wejdzie i nie skorzysta z toalety dopóki od obsługi lokalu nie dostanie specjalnego kodu do zamku szyfrowego blokującego drzwi. (TECHNIKA!) Pamiętam, że swego czasu jeden McDonald w Kielcach robił podobnie, drukując kod do toalety na paragonach, żeby mieć pewność, że korzystają z niej tylko klienci. Oczywiście, jeśli było się w potrzebie, wystarczyło podejść do kogoś i poprosić o ten kodzik i wszyscy byli zadowoleni. No może z wyjątkiem obsługi.
Nie, to nie te kufeleczki, ale też zacne.

Może lokacja nie była szalenie egzotyczna, a skromne fundusze nie pozwoliły nam wyjątkowo zaszaleć, nie znaczy, że nie wypoczęliśmy. Wracając dziś do Łodzi, czułam się przyjemnie nasycona wolnym, a przede wszystkim zrelaksowana (chociaż tak po prawdzie robotę recenzencką chociaż tak po części zabrałam ze sobą). Już sama zmiana klimatu wywołała u mnie permanentny skurcz mięśni twarzy, tak że momentami aż bolało. I już tęsknie, przede wszystkim za niesamowitą kawą, ale i za kolorowymi kamieniczkami, starymi murami i niesamowitym spokojem jakim zdawało mi się emanować całe miasto. A to było coś, czego zdecydowanie najbardziej potrzebowałam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz