czwartek, 29 września 2016

Niebieskim króliczkiem i tłumami, czyli relacja z Kapitularzu 2016

W ubiegły weekend stała się rzecz straszna - musiałam dokonać rozdzierającego serce wyboru Łódź czy Kielce. A wszystko dlatego, że wówczas w obu moich ukochanych miastach odbywały się miejscowe konwenty fantasy Kapitularz i Sabat. I bądź tu człowieku mądry! W zeszłym roku obie imprezy były tak zgrane, że łącznie z MFKiG utworzyły mi trzytygodniowy maraton konwentowy, który, jakby nie patrzeć, radował me fanowskie serce i mocno niepokoił portfel, ale na pasje nie ma przeproś. No cóż, może w przyszłym roku kalendarz konwentowy będzie dla mnie bardziej przychylny, w tym musiałam zdecydować i mój wybór padł na Łódź. Czy słusznie?
Relację czas zacząć.

Ok, tak po prawdzie decyzja nie zapadła w ostatniej chwili tylko już w lipcu, kiedy to zaczęłam dostawać pierwsze maile od organizatorów Kapitularza, z pytaniami o prelekcje na tegorocznym konwencie. I dobrze wiedziałam, że w tym samym czasie odbywa się w Kielcach Sabat. Jednak przy wyborze zdecydowały dwie kwestie: dojazd i mnogość wystawców, choć nie bez znaczenia był fakt, że organizatorzy łódzkiej imprezy już tak wcześnie zaczęli zabiegać o moją atencję, co, nie ukrywając, sprawiło mi przyjemność. O ile położenie nacisku na przejazd wydaje się być dość zrozumiałe, o tyle drugi argument jest nieco enigmatyczny. Otóż, od kiedy nie muszę oszczędzać na wyjazd konwentowy z półrocznym wyprzedzeniem, nie mogę się doczekać, żeby obkupić się gadżetami. Wiecie dać się ponieść tym szalonym zakupom, a nie tylko tym wyważony, dokładnie wyliczonym. Na Jagaconie, z racji pełnionej funkcji, raczej nie było ku temu okazji. Mając w pamięci bogaty wybór stoisk na zeszłorocznym Kapitularzu i z jakim smutkiem patrzyłam na eksponowane dobroci, decyzja była dość prosta. Choć nie wiem, czy słuszna.

Biorąc pod uwagę z jakim zaangażowaniem wraz z koordynatorem bloku prelekcji - Andrzejem Pielatem - dyskutowaliśmy o moich prelekcjach, byłam jak najlepszej myśli. Uwierzcie mi, tematy moich wystąpień były obgadane na długo przed Kapitularzem. O pomocy merytorycznej przy jednym zagadnieniu już nie wspomnę. Naprawdę pod tym względem organizacja wypadła wg mnie na szóstkę z plusem. Tak dobrze zorganizowana przed konwentem jeszcze nie byłam. Podobnie na samej imprezie, opiekunowie bloków, w których miałam swoje prelekcje, działali bez zarzutu. Sprzęt był  pierwszorzędny, a ja nie musiałam się ratować prezentacją z pdfie czy samymi grafikami, które zawsze profilaktycznie mam ze sobą. "Harry" z informacji też świetnie wyjaśniał zaistniałe niejasności, a la strudzonego prelegenta znalazła się też kawa w Green Roomie. Więc nic tylko korzystać. Niestety dalej były już schody.
 Marudzę, marudzę, ale informator konwentowy im się udał.

Tegoroczny Kapitularz, zamiast odbywać się w szkole gdzieś na końcu Łodzi, przeniósł się na Wydział Geografii do centrum. Na pierwszy rzut oka wszystko pięknie, cudnie i w ogóle wszędzie blisko. Dojazdy genialne, dostępność sklepów i jedzeniowych miejscówek obłędna, pod nosem Tesco i szpital w razie czego. Nic tylko korzystać. Tylko do szkoły noclegowej trzeba było tramwajem dojeżdżać. Nic wielkiego myślę, na Falkonie bywało podobnie. No i bloki programowe rozstrzelono na dwa budynki, co spowodowało powstanie intrygującego labiryntu (momentami wręcz irytującego), ale spokojnie, na Pyrkonie budynki Targów Poznańskich też rozstrzelone, że lata się pomiędzy nimi jak kot z pęcherzem. Ale wystawców wyrzuconych na Wydział Historii już nie potrafiłam usprawiedliwić. Ok, to nie było daleko. Kolega z redakcji (pozdrowienia dla Paszczaka) wyliczył, że tylko 750 metrów, czyli jakieś 1,5 km w dwie strony. Nic takiego. Studenci życzyliby sobie tylko takich odległości między wydziałami. Jednak w praktyce wychodziło to nieco mizernie, szczególnie, jeśli pomiędzy prelekcjami zrobił sobie człowiek tylko godzinne okienko wolnego (i powiedzmy sobie szczerze, rzadko bywało ono dłuższe). Czyli 10 minut dreptaliśmy w jedną stronę, żeby obejrzeć co też tam się dzieje i nim się zorientowaliśmy, już trzeba było wracać, żeby wyrobić się na prelekcje. Na co, przyznam się szczerze, cierpliwość i chęć, miałam tylko dwa razy.

Co do samych wystawców, w większości byli ściśnięci w nieco zbyt małej, jak na moje gusta, salce na pierwszym piętrze Wydziału Historii. Kiedy w końcu tam trafiłam, nie mogłam oprzeć się wrażeniu pustki. Była sobota, środek największej konwentowej aktywności, a tam ludzi tyle co kot napłakał i jakoś tak doskwierał przejmujący bark cudowności. Oczywiście byli z Van der Booka ze wszystkimi Wolsungami, podobnie jak zapierającymi dech w piersiach wyrobami skórzanymi (choć ci akurat smętnie wcisnęli się w kąt), a także dziewczyna od Polandballi i człowiek od kościanych (?) runicznych amuletów. Niby wszystko w porządku ale przed dziewczyną do tatuaży z henny (jestem pewna, że kojarzę ją z Pyrkonów i Falkonów) nie stała kolejka. Oczywiście tym sposobem z miejsca mogłam mieć zrobiony swój spersonalizowany, mroźno-śnieżynkowy tatuaż, na który od soboty zwyczajnie nie mogę się napatrzeć, ale ludzie, gdzie byliście się pytam? Podobnie znajomy wystawca, u którego zawsze zaopatruję się w przypinki, bo zawsze wie o jakie anime chodzi mojej siostrze, mimo że sama na tym się kompletnie nie znam, wytrzymuje moje marudzenie i jeszcze służy radą, jakieś takie miał pustki na stoisku... Dobrze, że udało mi się ostatni zmieniacz czasu wyhaczyć.
Przyznaję, że nie mogę się na niego napatrzeć.

Ogólnie wrażenie dojmującej pustki jakoś tak towarzyszyło mi przez cały Kapitularz. Okej niespotykanie zatrważającej liczby uczestników najpewniej było związane z rozdzieleniem imprezy na kilka lokacji, ale o obecności na prelekcjach tego samego nie można było powiedzieć. Duże sale wykładowe tylko potęgowały ten efekt. Fakt, w przypadku prelekcji przemawia przeze mnie nieco goryczy, ponieważ moje własne wystąpienie na Kapitularzu pobiło niechlubny rekord "Najmniejszej liczby uczestników na prelekcji u Mroza", który uprzednio wynosił cztery osoby (tak na marginesie też ustanowiony, na jednej z poprzednich edycji łódzkiego konwentu). Obecnie stanęło na trzech osobach. Aż chciało by się zakrzyknąć, kto da mniej! Na szczęście na niedzielnej prelekcji o steampunku było nieco lepiej.

Co do samych prelekcji, na których miałam tę przyjemność być, to nie mogę narzekać na jakość. Spotkanie z Krzysztofem Piskorskim nie zawiodło, a sam autor okazał się niezwykle miłym i gadatliwym człowiekiem (gawędziarstwo jest chyba wpisane w istotę bycia pisarzem). Oczywiście w związku z tym muszę nabyć "Cienioryt" i nadrobić "Zadrę", ale to za raz po "Krawędzi czasu", którą udało mi się zdobyć jakiś czas temu. Na prelekcji Marcina Zwierzchowskiego, o wschodzących gwiazdach fantastyki, też nie można było się nudzić, chociaż to akurat był konwentowy pewnik. Gdziekolwiek by się nie pojawił, jego panele zawsze prowadzone są w ten sam pozornie niefrasobliwy sposób nadający im tym samym charakter rozmowy ze znajomym. Nie muszę chyba pisać, jak bardzo lubię coś takiego. Dodam jeszcze, że ze spotkania wyszłam ze solidną listą książek do koniecznego przeczytania. Na spore uznanie zasługuje także organizatorka konkursu wiedzy o serialu "Gra o Tron", głównie za dynamiczność, stanowczość i prostotę koncepcji pytań. Całość szła tak szybko i sprawnie, że nawet osoby nie biorące udziału w rozgrywce nie mogły się nudzić.

Fakt marudzę, bo przecież na Kapitularzu była cała masa nietuzinkowych atrakcji. Przede wszystkim po raz kolejny odbyła się gra konwentowa - Pandemia. W ramach zlotu fanów "Gry o Tron" można było też zostać członkiem Nocnej Straży, warunkiem było wypełnienie tylko kilku drobnych zadań. Pierwszy raz zorganizowano też GameJam, gdzie zespoły rywalizowały w tworzeniu gier komputerowych na zadany temat. Do tego można było wziąć udział w stworzeniu oryginalnej rzeźby metodą druku 3D, a także w Łódzkim Porcie Gier. Grzechem byłoby też nie wspomnieć o bloku VR (virtual reality) z przeglądem filmów i doświadczeń artystycznych wirtualnej rzeczywistości. Ponad to odbyły się też obowiązkowy konkurs strojów Cosplay i niezliczone LARPy. Czyli jakby nie patrzeć, rzeczy się działy tylko tak jakoś czegoś w tym wszystkim brakowało.
I mały słodki króliczek wydrukowany w 3D

Nie da się ukryć, że na moje wrażenia z tegorocznego Kapitularzu wpływa masa odczuć. Jakoś tak wyszło w tym roku, że nie znalazłam zbyt wielu paneli dla siebie, a i posnuć się oglądając liczne stoiska nie było jak. Sytuację nieco pogorszyła informacja, że na konwencie w Kielcach pojawili się ludzie, z którymi po Jagaconie naprawdę chciałam się spotkać ponownie i porozmawiać, ponieważ na suchedniowskiej imprezie nie bardzo miałam na to czas. Przyznaję, że trochę się zawiodłam. Po poprzedniej edycji Kapitularzu i informacji o przeniesieniu imprezy spodziewałam się czegoś więcej. Choć może mają na to wpływ mieszane uczucie, z którymi wybierałam się na ten konwent. Nie mniej jednak pojawiło się kilka, wspomnianych już przeze mnie zgrzytów, które warto by na przyszły rok poprawić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz