niedziela, 29 stycznia 2017

Piękna i Zoltan Bestia

Swego czasu naprawdę uwielbiałam disney'owską wersję baśni "Piękna i Bestia". Jako że sama zwykłam marzyć i pochłaniać książki tonami, dość mocno utożsamiałam się z Bellą wierząc, że "dobrze widzi się tylko sercem", a "najważniejsze jest niewidoczne dla oczu". Oczywiście przekonanie, iż każdego złego chłopca można naprawić dobrem i miłością szło w parze z marzeniem o szarmanckim księciu z bajki. Ale wszyscy kiedyś byliśmy dziećmi. Dziś robię sobie żarty z syndromu Sztokholmskiego Belli i materialistycznie stwierdzam, że z takim zamkiem i biblioteką to żaden potwór nie jest straszny. Z resztą, gdy mankamenty wyglądu zmieńmy na wady w charakterze dostaniemy scenariusz dla około jednej trzeciej wszystkich komedii romantycznych. Ja jeśli dziewczyna na dodatek będzie biedna i pracowita niczym Kopciuszek, a całość przyprószymy pożądaniem to już w ogóle komercyjny sukces historii murowany. Dlaczego? Bo takie motywy zawsze się sprawdzały.
Trochę dobrego słońca i od razu lepsze zdjęcia wychodzą

Aniela to młoda i dobra dziewczyna, która zapracowuje się na śmierć, żeby utrzymać rodzinne gospodarstwo i ukończyć wymarzone studia. Mimo ciągnięcia dwóch etatów i uczęszczaniu na zajęcia w ogóle nie przypomina anemicznego zombi, które spodziewalibyśmy się ujrzeć, gdyby ktoś permanentnie przez rok nie dojadał i nie dosypiał, ale przynajmniej wiemy jak udaje jej się utrzymać swoją zabójczą figurę. Zoltan natomiast jest młodym, przystojnym biznesmenem z własnym zamkiem i z tak spaczonym charakterem, że aż dziw, że go nikt jeszcze nie zastrzelił. Bezwzględny, czasami okrutny i nieraz bardzo apodyktyczny, stanowi doskonałe przeciwieństwo ciepłej, kochającej i bardzo wyzwolonej Anieli (jak sama często podkreśla). Jak się łatwo domyślić, ta dwójka od początku szczerze się nie znosi, by potem... a to już pewnie dobrze wiecie sami.

Od momentu, w którym Aniela znalazła się w biurze Zoltana nie mogłam powstrzymać wewnętrznego chichotu. "It's so Grey" podpowiadała wrodzona złośliwość i tylko czekałam, aż dostanie u niego prace. Oczywiście nie pomyliłam się. Sam młody Brandenburg z charakteru dość wybitnie przypomina mi Mirandę Pristley - redaktor naczelną czasopisma "Runaway" z książki "Diabeł ubiera się u Prady". Cechuje go podobna władczość, apodyktyczność i lęk jaki wywołuje u pracowników. Ale Zoltan ma dobry powód ku temu - po prostu nie ma serca. Niemal dosłownie. Byw wykonywać swoją tajemniczą drugą pracę, musi być regularnie pozbawiany uczuć. Jednak spokojna głowa, bo mimo że "on pił piwo, słuchał punka i lubił się bić; ale ona go kocha i ona to zmieni", jak dość łatwo można było się tego domyśleć. Szczególnie, że ledwo książka zacznie się rozkręcać, jeden z jej bohaterów - Maurycy - dość bezpardonowo informuje o tym Anielę, a przy okazji, w łopatologiczny sposób, i czytelnika.

Przy tym całym wewnętrznym chichocie nie mogę ukryć pewnej dozy rozczarowania. Nie wiem czemu, ale spodziewałam się dojrzałej historii przepełnionej magią i przyprószonej subtelnym erotyzmem, a dostałam pikantną historię dla nastolatek. Łagodniejszą i bardziej praworządną wersję "greja", gloryfikującą intymną bliskość w stopniu równym harleqiunom. W takich chwilach zawsze przypominają mi się "Spóźnieni kochankowie" Whartona, gdzie sceny zbliżeń pomiędzy bohaterami są tak opisane, że seks wydaje się czymś pięknym. Nie erotycznym, nie porażającym zmysły metafizycznym doświadczeniem, czy czysto fizycznym aktem, ale zwyczajnie piękną relacją pomiędzy dwojgiem ludzi. I czegoś takiego mi w tej książce brakowało. Ale jestem niesprawiedliwa. W usta Anieli i Zoltana wkładane są mądre słowa, doniosłe słowa i momentami jak najbardziej słuszne słowa, ale w niektórych sytuacjach brzmiące dość niedorzecznie. Przerysowanie. Bo przecież oni się nawet nie lubią, nie znają, co nie przeszkadza im lecieć na siebie i wyolbrzymiać tego, co iskrzy między nimi. Choć zdaje się, że ze względu na ich Nomina, chyba nawet nie mają możliwości do podjęcia własnych decyzji.
I dla porównania okładka poprzedniego wydania.

A właśnie. Sprawa Nomin to chyba jeden z najciekawszych i najsłabiej wykorzystanych wątków w książce. Autorka stworzyła świat, w którym na naszą istotę, oprócz ciała i duszy - Locum i Ipsum - wpływa także nasze imię - Nomen. Jest to tak bardzo silna część naszego jestestwa, że bez niej zwyczajnie umieramy. Mało tego. Nomen posiada samoświadomość i jeśli nosiciel mu nie odpowiada, może zażyczyć sobie zmiany. Od tego są Hermani - komunikują się z Nominami - oraz Laufrzy - potrafią przenosić Nomina pomiędzy nosicielami. Nomina istnieją od początku ludzkości, mogą się rozmnażać lub zanikać, a także przechowywać pewną dozę pamięci po swoich poprzednich wcieleniach, co jest naprawdę ciekawą koncepcją. Oczywiście proceder ten kontroluje cała tajna organizacja pełna wewnętrznych konfliktów, rozłamów, niesnasek i skostniałości i tylko szkoda, że właśnie te problemy nie stały się motorem napędowym powieści. Co więcej, rozwiązanie tych wątków przeprowadzono tak szybko i hmm... momentalnie niedorzecznie. Przerzucenie ciężaru fabuły z romansu na istotę bycia Laufrem, mogłoby się tylko tej historii przysłużyć.

Nie ma tak, że książka ta jest pozbawiona zalet. Niemal namacalny jest ogrom pracy jaka została włożona w redakcję tego tytułu, starając się z niego wycisnąć wszystko to, co najlepsze. Niestety, z pustego to i Salomon nie naleje. Kolejną rzeczą, za którą chciałabym pochwalić wydanie jest klimatyczna okładka. W poszukiwaniu informacji o tym "dziele" mignęło mi jego poprzednie wydanie, bodajże wyłącznie w wersji elektronicznej, gdzie miast klimatycznego serca (w pewien sposób naprawdę związanego z fabułą), pyszniła się twarz przypadkowego przystojniaka.

I cóż mam napisać o "Pryncypium"  Melissy Darwood? Zważywszy na to, że statystyczny czytelnik w Polsce jest żywiołową nastolatką, spodziewam się komercyjnego sukcesu. Przyprószona erotyzmem, prosta historia miłosna z problemami, bez większych przeszkód trafi do dziewczyn będących na wyciągnięcie ręki od domniemanej pełnoletności. Bo miłość, bo samodzielność, bo zły chłopiec, którego można do woli naprawiać, ukazując swoją wyższość moralną. A że między czasie pojawią się nieścisłości, niedorzeczności i "bogowie wyskakujący z pudełka", to co z tego? Przecież w ferworze emocji i chemii pomiędzy bohaterami i tak nikt tego nie zauważy, więc co się durny recenzencie czepiasz? No cóż. Widać nie znam się na "dobrych" książkach. Ani na tych dobrze sprzedających się. Szkoda tylko, że w dzisiejszych czasach te dwie rzeczy nie zawsze chodzą ze sobą w parze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz