czwartek, 22 maja 2014

Między magiem a trybem, czyli spojrzenie Mroza na "Czas ognia, czas krwi"

Muszę przyznać, że ja jako Mróz już od dłuższego czasu zabierałam się do przeczytania "Czasu ognia, czasu krwi". Po pierwsze dlatego, że zostało wydane przez Dom Snów - nowe wydawnictwo z Lublina, które ma szansę przełamać monopol Fabryki Słów na polską fantastykę, a taką inicjatywę warto wspierać. Po drugie, to chciałam to zrobić dla samej książki, o której mówiono, że łączy w sobie magię i steampunk, co samo w sobie było dla mnie dostatecznie dobrą reklamą. Pozostała tylko kwestia zdobycia wcześniej wspomnianej lektury. Jako, że pragnienie to pojawiło się w okresie przedpyrkonowym, postanowiłam zaczekać. Konwent jest zawsze dobrą okazją do nabycia takich pozycji po niższej cenie, niż przewidują to księgarnie. Tym razem było podobnie, jednak oprócz zaoszczędzonych kilku złotych i dobrego czytadła, zyskałam coś jeszcze.

Korzystając z okazji powiem też o nim kilka słów. Tak po prostu, ponieważ mnie zaskoczyło.



Ledwo pojawiłam się przy stoisku Domu Snów, zostałam otoczona przez niezwykle pozytywny i intensywny marketing. Ze stoickim spokojem słuchałam zalet i namówień do nabycia "Czasu ognia, czasu krwi", odrobinę śmiejąc się w sobie. Przecież własnie po to do nich przyszłam, al nie potrafiłam przerwać człowiekowi, który z taką pasją oddawał się swojej pracy. Po naprawdę przyjemnej rozmowie, gdy widziałam już w jego oczach napięcie wywołane czekaniem na moją decyzję, przyznałam się do wszystkiego. Można by mnie posądzić o pewien rodzaj perfidii, ale ja jako Mróz bardzo lubię rozmawiać, więc dlaczego miałabym sobie odmawiać tej przyjemności. Moje wyznanie oczywiście stało się dobrym pretekstem do dalszej konwersacji, po której obiecałam się  podzielić swoją opinią po przeczytaniu, co właśnie czynię. Jednak za nim to nastąpi chciałam zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz, mającą miejsce chwile po tym. Już miałam odchodzić, gdy zatrzymano mnie w celu wymiany książki, której jeden egzemplarz już trzymałam mocno w dłoniach. Okazało się, że mój mrozowy urok osobisty wywarł takie wrażenie, że postanowiono, iż otrzymam egzemplarz dla "specjalnego" czytelnika z autografem autora. Ponieważ miało to miejsce dwa miesiące temu, kiedy nikt nie wiedział, że jestem Mrozem, i że będę prowadziła swojego autorskiego bloga (ba, nawet ja jako Mróz jeszcze tego nie wiedziałam), dostałam ją zupełnie obiektywnie, czując się przez to niesamowicie wyróżniona jako czytelniczka i doceniona jako człowiek.

Pewnie sądzicie, że mogło to mieć wpływ na moją ocenę, jednak recenzenci nie znają litości, dlatego od tekstów Mroza czasami wieje chłodem. Wspominam o całej sytuacji tylko w kontekście wydawnictwa, które dzięki takiemu, w pewien sposób agresywnemu marketingowi, wywołało moje zainteresowanie.Po prostu widać, że im się chce. Że z uporem szalonego kapłana walczą o najmniejszą owieczkę w swoim stadzie. Jeśli dorzucimy do tego dość niezwykłą dbałość o pojedynczego czytelnika, dostajemy firmę, której logo można spokojnie uznać, za dostateczną gwarancję dobrej lektury.

A teraz koniec bycia miłym. Czas na łzy... czas na recenzje. 

Co do samej książki, do jej czytania podchodziłam mimo wszystko ze pewnym niepokojem. Pomysł połączenia magii i steampunku w realiach XIX wiecznej Polski (i nie tylko), choć naprawdę wyjątkowy, mógł się skończyć kompletną klapą. Na szczęście do tego nie doszło. Nie obyło się jednak bez ofiar.

Powieść Marcina Rusnaka składa się z kilku opowiadań o przygodach wędrownego maga - Filipa Saggo, spiętych klamrami historii pozornie niezwiązanej z kluczowymi wątkami. Jednak, tak jak w dobrym kryminale, każdy, nawet najdrobniejszy szczegół ma znaczenie. Główny bohater to chłop na schwał, który z typowo polską zaradnością radzi sobie z problemami, w które niekiedy wplątuje się na własne życzenie. Szkoda, że jego przeszłość jest owiana aż taką tajemnicą, gdyż niezwykłych sierot trochę się nagromadziło wśród różnych postaci literackich. Momentami też przypomina mi odmłodzoną wersję Arivalda z Wybrzeża, ale głównie ze względu na życiową zaradność i praktyczność, którą obaj magowie się wykazują. Nie mniej jednak Filipa się po prostu lubi, a gdy się kogoś darzy sympatią, wad się nie zauważa.

Jeśli chodzi o fabułę, mam nieco mieszane uczucia, a to ze względu na to, że o każdym z "rozdziałów" wyrobiłam sobie w zasadzie oddzielne zdanie. "Gorąca, wiedeńska noc" jest bardzo dobrym prologiem, gwałtownie wrzucającym nas w wir porywających wydarzeń. "Złoty pył" jest tak cudownym połączeniem motywów steampunku i magii, że nie mogłam wyjść z podziwu dla wyobraźni, w której powstał. "Dziecko diabła" przypomina nam w jakich czasach toczy się akcja książki, i że zaklęcie czy miecz nigdy nie będą szybsze od kuli. Przy "Człowieku z aureolą" uśmiechnęłam się pod wąsem, gdy w przygody Saggo wplątano Piłsudskiego. Mój entuzjazm wyhamował znacznie przy "Dręczycielu". Wolałabym, żeby unikano akurat takich nawiązań do wiktoriańskiej Anglii. Już po opisie pierwszej ofiary, moje skojarzenie było dość jednoznaczne i, jak się okazało całkiem trafne. Czy naprawdę, w XIX-wiecznej Polsce nie grasował żaden psychopata, którego można by w tym miejscu opisać? Pociechą w tym ustępie są cudowne opisy Krakowa i wątki związane z tamtejszą gildią magów. Kiedy zaczęłam czytać "Grand finale" pobladłam zupełnie. Po prostu nie przepadam za momentami, kiedy do takich historii miesza się naszą, polską martyrologie. Przez pewien czas bałam się, że Filip podzieli los Wallenroda czy Winkelrieda, na szczęście podjął decyzje, za które jeszcze bardziej go polubiłam. Natomiast sama końcówka tego rozdziału zaskoczyła mnie i to bardzo na plus. Chyba odzwyczaiłam się od takich finałów.

Pewne rzeczy mogą mi się nie podobać, ale to nie zmienia faktu, że Marcin Rusnak ma bardzo dobre pióro. Mimo w sumie niewielkich fabularnych zgrzytów, całą historię czyta się niesamowicie przyjemnie i to zdecydowanie jedna z tych książek, których nie można odłożyć, za nim nie doczyta się jej do końca. I chce się więcej.

Jest jeszcze jeden zgrzyt, tym razem bardziej techniczny. LITERÓWKI! Choć jeśli miałabym być bardziej precyzyjna, to chodzi mi o gubienie liter w edycji. Fakt, zostałam przed nimi przestrzeżona i rozumiem, że trudno wszystko wyłapać, ale w jednym miejscu zniknął mi cały wyraz. Albo zdanie. Albo akapit. Nie wiem, ponieważ fragment był tak ucięty, że nie sposób tego stwierdzić. 

Podsumowując, "Czas ognia, czas krwi" to dobra książka, którą warto przeczytać, a potem wrócić do niej jeszcze nie jeden raz. Zdecydowanie też rozbudziła apetyt na więcej przygód Filipa Saggo i mam nadzieję, że wkrótce się pojawią.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz